Wszystko na opak, postanowień nie będzie?

DSCN9216

No i pierwszy tydzień stycznia jest już za nami… Z hukiem fajerwerków przybył Nowy Rok, przegonił starszego kolegę, a sam rozgościł się na dobre. To znaczy gościem już się nie czuje. Zaczyna się zwyczajnie szarogęsić! Wprowadza nowe zwyczaje oraz swoje zasady i rytuały. Ludzkość, ogarnięta wizją lepszego życia, ściga się w czynieniu postanowień na najbliższe miesiące. U progu stycznia wypada się przecież uśmiechać. Trzeba z nadzieją i optymizmem patrzeć w przyszłość. Teoretycznie tak. Wszyscy „ludkowie” za tę noworoczną pomyślność wznosili toasty szampanem o północy. Niestety ja chyba jestem jakaś na opak… Moja rzeczywistość wygląda inaczej. Z początkiem roku 2016 zapadłam w dziwny letarg, ogarnęło mnie totalne lenistwo, złapałam odmianę nowego wirusa, czyli „nicniechciejstwo”. Ano tak! Dosłownie. Nic mi się nie chce…

Nazwa jednostki chorobowej: „Nicniechciejstwo pospolite”.
Geneza: nieznana.

Próbuję znaleźć przyczynę tego stanu rzeczy i nie umiem wskazać takowej. Na pozór wszystko wydaje się być w porządku. Na naszym małym podwórku, na szczęście, nic złego się nie wydarzyło. Święta były skromne, acz miłe. Sylwester spokojny, ale przecież taki lubię. Ostatnimi dniami spędziliśmy trochę więcej czasu w pełnym składzie, czyli w piąteczkę, a przecież nie często nadarza się ku temu okazja. Hmm… Może tu leży przyczyna „nicniechciejstwa”? Że do pewnego momentu dni płynęły ciekawie i kolorowo, mikołajowo, prezentowo, choinkowo…; a potem – z hukiem wystrzeliły fajerwerki i po nich… – zapanowała głucha cisza, powiało pustką? I wraz z dymem po sztucznych ogniach przyleciał do mnie wirus nowej choroby? Od poniedziałku dzieci wróciły do szkoły, mąż znów całymi dniami przebywa w pracy, a ja siedzę w domu z Okruszkiem i… „nicniechciejstwem”, które mąci mi w głowie, oj mąci!

Zabiera uśmiech z twarzy! A przecież w Nowym Roku należy się uśmiechnąć. Zresztą żeby tylko uśmiech skradło… Przywłaszczyło sobie mój „Zeszyt na specjalną okazję” i tym samym uniemożliwiło mi wypełnienie mojej corocznej tradycji noworocznej. Od kilkunastu lat mam taki notatnik zwyczajny – niezwyczajny, w którym zawsze pierwszego stycznia sporządzam noworoczny wpis. Treść jest prosta, wręcz banalna. Dokonuję podsumowania minionego roku. Po kolei, od stycznia do grudnia wypisuję wszystkie pozytywne wydarzenia np. narodziny dzieci własnych bądź znajomych, jakiekolwiek sukcesy, miłe chwile, przebyte szkolenia. Opisuję również nasze podróże, wyjazdy, wakacje, ferie. By to wszystko było w jednym miejscu. By nie zapomnieć. By kiedyś wrócić do tych chwil na skrzydłach wspomnień. Potem piszę też o rzeczach smutnych, czasem tragicznych, które miały miejsce w danym roku. Przykro mi wspominać trudne chwile, ale uważam, że tak należy. Bo życie właśnie takie jest, piękne wydarzenia przeplatają się ze złymi. A gdy podsumowanie starego roku jest ukończone, wtedy spisuję postanowienia noworoczne. W punktach. Konkretne hasła. Nie za dużo, co by nie zwariować i nie przemienić swego życia w koszary wojskowe. Przecież nie o to chodzi, by wciąż się umartwiać. Kiedy postanowienia na Nowy Rok już znajdą swoje miejsce na papierze, kiedy już ładnie stoją w rządku i czekają na realizację, wtedy przewracam kartkę w zeszycie i… Odczytuję, punkt po punkcie, swoje plany… zeszłoroczne! Podczas tej czynności czasem się śmieję, a niekiedy złoszczę. Najczęściej jedno i drugie. Bo coś tam udaje mi się zrealizować, a z kolei inna rzecz mnie przerasta. Gdzieś z dumą wpiszę sobie plusik, klasnę w łapki „brawo, maleńka”. A przy następnym punkcie zmarszczę czoło, ściągnę brwi, i – sama przed sobą – przyznam „znów nic z tego nie wyszło”. Bo co ciekawe, te postanowienia, z których się nie wywiązałam, zwykle powtarzają się. I co roku na nich polegam. Przepadam z kretesem. Swoją drogą, może powinnam w końcu wyciągnąć z tego wniosek i z niektórych projektów po prostu zrezygnować? Na przykład, po co pisać „postanawiam w końcu nauczyć się szyć na szydełku”, skoro jest się pozbawionym jakiegokolwiek talentu do szycia? A jeśli jest to twoje wielkie marzenie? Czy wtedy też oddać wszystko walkowerem? Nie. Ale gdy rokrocznie ci się nie udaje osiągnięcie wyznaczonego celu, to może warto przyznać się przed sobą, że być może to nie jest odpowiedni czas na realizację takiegoż zadania. Trzeba uczciwie sobie wtedy powiedzieć: „Słuchaj, maleńka, wszyscy wiemy, że od dobrych kilku lat chciałaś dziergać szaliki mężowi i dzieciom. Nie udało ci się tego dokonać, gdy pierwsze dziecko zawitało na świecie. Nie wyszło też przy drugim maluszku. Pozbądź się złudzeń – przy trzecim potomku tym bardziej szalika nie uszyjesz! Wtedy nie miałaś czasu, teraz masz go jeszcze mniej! Więc zrezygnuj z tego postanowienia nim dopadnie cię frustracja lub obezwładni całkowita niewiara w swoje siły. Nie załamuj się, tylko spokojnie odczekaj parę lat. Dzieci podrosną, ty będziesz miała więcej czasu. I może wtedy wrócisz do swojego marzenia. I za kilkanaście lat spróbujesz od nowa, okay? Chyba, że już wtedy zapomnisz o szalikach, a zapragniesz lotu szybowcem…” No i, mniej więcej, od takich marzeń jest właśnie „Zeszyt na specjalną okazję”… Notatnik pełen wspomnień, bilansów, postanowień. Zawierający rzeczy bardzo ważne w parze z błahostkami i ciekawostkami. I niestety obecnie – za sprawą „nicniechciejstwa” – mój kochany zeszycik leży nietknięty. Ubiegłoroczne postanowienia są nadal niesprawdzone. Brak przy nich plusów i minusów. Podsumowanie roku 2015 jest niewykonane. Planów i zamierzeń na rok 2016 również w zeszycie nie znaleziono. Nawet w śladowych ilościach. A wszystkiemu winna nowa, dziwna przypadłość: „nicniechciejstwo pospolite”.

Opis choroby:
Gdy tylko chora sięga po „Zeszyt na specjalną okazję”, zaraz słyszy głos „Daj spokój. I tak ci się nie uda”. I zamiast notatnika bierze… czekoladkę, jako zastępnik, by – choć na chwilę – wprawić się w dobry nastrój. Oczywiście mechanizm ten działa krótkofalowo, a w dłuższym terminie – nieuchronnie spotęguje symptomy niechcianego stanu. Chora patrząc w lustro, zobaczy swą zdeformowaną postać i … tym bardziej wszystkiego jej się odechce. Popadnie w „Bignicniechciejstwo pospolite ”, czyli jeszcze trudniejszą do wyleczenia postać choroby.

No i tak to… Początek roku. Wszyscy tryskają energią, czubkiem nosa wietrzą sukces w swoim życiu. A u mnie wszystko na opak. Brak energii, brak pomysłów, brak chęci. Najchętniej zakopałabym się pod kołderką i zapadła w zimowy sen. Wcześniej oczywiście przygotowałabym karteczkę z napisem „Proszę mnie nie budzić przed nastaniem wiosny”. O tak, chcę spać…

Rokowania: Ze względu na stosunkowo niedawne odkrycie tej nowej jednostki chorobowej, brak badań na ten temat.
Recepta: patrz punkt wyżej.

Ale, ale… Czy to już koniec? Jak to? A gdzie „happy end”? Tak smutno w Nowym Roku przecież nie przystoi… Naprawdę nie ma lekarstwa na „nicniechciejstwo”? Musi się znaleźć! I nikt mi nie pomoże? Nikt mnie nie wyleczy? Moje ciało i dusza będą nadal we władaniu nowej odmiany wirusa? Ale ja nie chcę! Ja protestuję! No jak to, wszyscy się uśmiechają, robią postanowienia noworoczne, chcą zmian na lepsze, a ja rzeczywiście tak się zakopię pod tą kołderką z batonikiem w ręku i będę sobie samiusieńka chorować?

O nie! Koniec! Ja chcę też… Chcę się uśmiechać. Chcę czynić postanowienia. Pragnę je zapisać w „Zeszycie na specjalną okazję”. Nawet, jeśli miałabym je za rok przeczytać i zmarszczyć brwi mówiąc „Maleńka, znów ci nie wyszło”… Chcę. Pragnę. Zrobię to!

Rokowania: pomyślne.
Recepta: wysoka motywacja.
Wniosek: „Nicniechciejstwo” może przezwyciężyć tylko „chciejstwo”…

„Chciejstwa” szukaj w uśmiechu swoich dzieci, we wzroku męża, a gdy nie masz powyższych rozejrzyj się za zastępnikami: promieniem słońca pieszczącym twoją twarz, za dobrą książką, długim spacerem bez celu, za widokiem wróbla wydobywającego ziarenka spod śniegowej pierzynki… Batonik też nie jest zły. Z umiarem oczywiście;) No i fryzjer. Idealne rozwiązanie zwłaszcza dla kobiet, którym dokucza noworoczny wirus. Powodzenia!

DSCN9220

Ten wpis został opublikowany w kategorii wiatrakowa codzienność i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na „Wszystko na opak, postanowień nie będzie?

  1. hrabina pisze:

    Bardzo ciekawy pomysł z tym zeszytem i zapiskami. I wiesz co mi się nasunęło na myśl? Kiedy opisujesz wszystko po upływie pewnego czasu, wydarzenia tragiczne, złe, niechciane choć trochę tracą na mocy i może z perspektywy miesięcy, widać, do czego doprowadziły. Wszystkie ekscytacje, albo widać jak się rozwinęły w pozytywy, albo jak zmalały… to chyba dobre, takie pisanie po czasie….

    Polubione przez 1 osoba

  2. Igomama pisze:

    Dokładanie tak jest, jak napisałaś. Przyzwyczaiłam się już, że u progu Nowego Roku sporządzam taki bilans ubiegłego roku. Oczywiście wszystko krótko, w punktach. Jakoś pozwala mi to uporządkować wszystkie minione wydarzenia, spojrzeć na nie z dystansem i jednocześnie przygotować się na to, co nowe. Tylko w tym roku jakaś taka opieszała się zrobiłam…
    Może to kwestia wieku;)

    Polubienie

  3. Kasia pisze:

    A wiesz, że mnie co roku po Sylwestrze dopada podobny wirus? Także doskonale wiem, co czujesz. Uwielbiam grudzień, to niesamowite oczekiwanie na wspólne święta i czas z rodziną. A później sielanka się kończy wraz z nastaniem Nowego Roku. Mam wrażenie, że pierwsze dni nowego roku są zawsze jakieś takie smutne, beznadziejne, ospałe. Gdy wracałam do pracy, to szybko wpadałam w ten wir i zapominałam o tych swoich noworocznych smuteczkach, ale teraz, gdy siedzę w domu, zupełnie inaczej to wygląda. Nie powiem, że źle. Jest mi dobrze w domu, ale podobnie jak Ty, dziwnie się czuję, gdy nastaje ta cisza, bo Domi w szkole, mąż w pracy… A na dworze szaro i ponuro. Niech chociaż to słoneczko zacznie się do nas uśmiechać, to od razu zrobi nam się lepiej. Co zrobić? Chyba ten czas trzeba przeczekać. Byle do wiosny, pierwszych ptasich treli i zieleni, która cieszyć będzie nasze oczy. Wstąpi w nas nowa energia i uda się przegnać te smuteczki.

    Ach, szkoda, że Cię tu nie ma. Wyszłybyśmy razem na spacer, spotkałybyśmy się z dziećmi i od razu zrobiłoby się weselej.

    Pomysł z zeszytem bardzo mi się podoba. 😉

    Polubione przez 1 osoba

  4. Igomama pisze:

    Kasiu, pięknie napisałaś… Rozmarzyłam się czytając Twój wpis. Pierwsze ptasie trele podziałały na moją wyobraźnię;) Nasze życie ma teraz wiele wspólnych punktów. Ja też żałuję, że nie możemy się spotkać i pójść razem na spacerek z dziewczynkami bądź pogadać przy herbatce w domu.
    Tym bardziej dziękuję, że mimo odległości fizycznej – jesteś przy mnie duchowo.
    A w swej notatce zapomniałam dodać, że „chciejstwo” można znaleźć w rozmowie z „bratnią duszą” 🙂

    Polubienie

  5. szarabajka pisze:

    Na Śląsku o takim stanie mówi się „leńgotropi” 🙂 Jak widzisz, nawet język i gwara dają świadectwo, że to nie unikatowe zjawisko. Szczególnie w czasie oczekiwania na dłuższy dzień.

    Niestety, tak jak w przypadku innych blogów spoza blog.pl, nie mogę Cię dodać do ulubionych, ale od czego są zakładki! 🙂 Jeśli pozwolisz będę do Ciebie zaglądać.

    Polubione przez 1 osoba

  6. Igomama pisze:

    O! Nie wiedziałam, że „nicniechciejstwo pospolite” na Śląsku nosi taką ładną nazwę:)
    „Leńgotropi”? Podoba mi się to określenie, świetnie pasuje.
    Szarabajko, dziękuję za odwiedziny i wspierające słowo. A czy pozwolę do siebie zaglądać?
    Pewnie, z przyjemności, i z miłą chęcią polecam wszystkim Twój piękny blog: http://www.wrzosy.blog.pl

    Polubienie

  7. Igomama pisze:

    Szarabajko, nie bądź za skromna;) Dziękuję za zamiar, ale obawiam się, że przeczytanie całego bloga groziłoby bólem oczu i głowy;) Moje początki nie były najlepsze: nacechowane dystansem, pełne obaw. A, za sprawą źle sypiającego niemowlęcia w domu, mój przemęczony umysł stale odmawiał współpracy;)

    Polubienie

Dodaj komentarz