Ostatnio mknęliśmy krętymi norweskimi drogami – dziś pora wysiąść z samochodu. Będziemy spacerować, troszkę się wspinać i podziwiać – głównie piękno przyrody, ale nie zabraknie też śladów ludzkiej działalności. Wszystko to przy zmiennej, chimerycznej pogodzie – raz w słońcu, raz w mgle, innym razem w deszczu. Pora na garść norweskich pocztówek.
Zanim ruszyliśmy z Oslo w naszą „objazdówkę” po Norwegii mieliśmy jedynie mgliste pojęcie o tym, co zobaczymy. Owszem, Igomama odrobiła pracę domową i miała wiele pomysłów i pozycji „do zaliczenia”. Jedno było pewne – chcieliśmy odwiedzić rodzinę Igomamy: Kuzyna z żoną, Kuzynkę z rodziną. Oboje mieszkają w ten samej miejscowości (co ciekawe – bardzo blisko lotniska, na którym przyszło nam lądować). Tam właśnie zaczęliśmy naszą przygodę z małym „międzylądowaniem” – jeszcze w Oslo usłyszeliśmy, że warto odwiedzić miejsce zwane „Koniec Świata”. Zaczynać na końcu… czemu nie?
Na końcu świata – Verdens Ende
Zanim dotarliśmy do Verdens Ende przyszło nam nieco pobłądzić, najpierw bowiem nawigacja uparcie kierowała nas na centrum miejscowości, do której ten punkt widokowy jest przypisany (Tjøme). Google Maps był bardziej drobiazgowy i już po chwili „na azymut” jechaliśmy ku bardzo malowniczemu miejscu znajdującemu się południowym krańcu wyspy o tej samej nazwie, co wspomniana miejscowość. Po krótkim spacerze najpierw wita nas latarnia. W przeciwieństwie jednak do tych, które znamy z naszych wybrzeży, ta nie odcina się wyraźnie od powierzchni – nie musi, wznosząc się na wyrastającej ponad krajobraz skale.
Pogoda dopisywała, więc po okolicznych skałkach „brykaliśmy” z Igomamą jeszcze dobrą godzinę. Miejsce jest bardzo urokliwe, z mostkami, skałami, błękitem opływającym nas zarówno od góry, jak i od dołu. Tak naprawdę oboje uznaliśmy, że dopiero tu widzimy, jak piękna potrafi być Norwegia. I nabraliśmy smaka na więcej.
Wreszcie wróciliśmy do autka i pełni pozytywnych wrażeń ruszyliśmy w kierunku domu Kuzyna Igomamy, do Skien.
Polska gościnność w Norwegii – Skien
Nie było powitania chlebem i solą, ale i tak czuliśmy się wyczekiwanymi gośćmi. Nasi gospodarze odstąpili nam swoją sypialnię, wraz z szalenie pomysłową (choć z punktu widzenia przerośniętego człeka – dość niebezpieczną) łazienką. Zadbali o to, byśmy zjedli sutą kolację i dotrzymali nam towarzystwa wieczorem, radząc (i odradzając) pewne pomysły na dalszą drogę. Pragnęli pokazać nam swoje strony i wraz z nami odwiedzić Kuzynkę, która mieszka w tej samej miejscowości. A my chcieliśmy poznać i okolicę, i wypić kawę bez rozbieganych, rodzicielskich spojrzeń. I rozsmakować się w gościnności przez wielkie G. Samo Skien jest niezwykle rozrzuconą miejscowością – wynika to głównie z rzeźby terenu, silnie pofałdowanej i na pozór wykluczającej w wielu miejscach zabudowę. Było więc gdzie jeździć. Na mnie największe wrażenie zrobiła wycieczka, na którą wybraliśmy się pod wieczór.
Najpierw spoglądaliśmy w przepaść, nad którą przerzucono nowy (i jeszcze nieotwarty) most, prowadzący wprost do wykutego w skale tunelu. A następnie błądząc po uliczkach tak wąskich, że przejeżdżające nimi autobusy często „skrobią” ściany budynków dotarliśmy do mostu aktywnego, by wsłuchać się w skargi metalowo-betonowej konstrukcji i przyjrzeć się temu, jak taki kolos wygląda z bliska. Przed snem ustaliliśmy, gdzie udany się w dalszą drogę. Ale kuzynostwu powiedzieliśmy jedynie „do widzenia” – ich propozycja odwiezienia nas na lotnisko w niedzielny poranek była z tych „nie do odrzucenia”…
Kościół klepkowy – Heddal
Pierwszy punkt na naszej trasie znajdował się bardzo blisko Skien – ledwie godzinkę jazdy samochodem. Przed naszą podróżą Igomama wyczytała, że Norwegia słynie z kościołów klepkowych, średniowiecznych konstrukcji drewnianych, które zadziwiają kunsztem i wielkością. W Polsce również możemy podziwiać kościół tego typu przeniesiony z miejscowości Vang – chodzi o Świątynię Wang w Karpaczu. My zatrzymaliśmy się w największej tego typu budowli zachowanej do tej pory, kościele w miejscowości Heddal.
Po krótkim zwiedzaniu pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu: kawę i ciacho! W takiej okolicy smakowało wybornie. Jeszcze tylko kilka zdjęć prześlemy do znajomych korzystając z darmowego WiFi i można ruszać w dalszą trasę. Wszak droga przed nami długa…
Zdjęcia przesłane, kawa wypita, ruszamy dalej!
Wodospadowy duet – Låtefossen
Po przeszło trzech godzinach w samochodzie docieramy do kolejnego celu. Wąska droga, malutki parking i drobinki wody, które niby mżawka znaczą szybę samochodu przezroczystymi smugami. Z trudem znajdujemy miejsce obok fatalnie zaparkowanego busa i ruszamy.
Wodospad ten zawdzięcza swą sławę dość szczególnej budowie. Oto niby para kochanków, ruszają dwa wodospady, by połączyć się w jeden tuż obok drogi, przy której zaparkowaliśmy, by dalej pomknąć już razem. Nie mam pojęcia, czy małżeństwo to trwa niewzruszenie aż do ujścia wodospadu, w każdym razie nam pozostanie jedynie wspomnienie hucznego (i mokrego!) wesela. Z tego miejsca ruszamy w kierunku naszego kolejnego punktu. Nocleg trafia nam się w wyjątkowo malowniczym miejscu – miejscowości Sand.
Hotel – samoobsługowy. Pani opiekująca się tym ośrodkiem przez telefon (piękną polszczyzną) wyjaśnia nam, jak zdobyć klucze, jak wyglądać będzie nasze śniadanie po czym życzy nam dobrej nocy. Nie narzekamy – pokój jest wielki jak mieszkanie, widok zachwyca, okolica jest cudna, szkoda tylko, że ceny w pobliskiej restauracji (w hotelu zdecydowanie nie samoobsługowym) takie… norweskie.
Półka pośród mgieł – Preikestolen
Rano budzimy się zdecydowanie za późno, w nastrojach mało wakacyjnych. Deszcz przestał dowcipkować i wyglądało na to, że zaplanowane na ten dzień wspinanie na Preikestolen nie dojdzie do skutku. Na szczęście, gdy dojechaliśmy na miejsce deszcz nieco ustał i mimo pogody nie zachęcającej do wspinaczki „wbiliśmy się” w odpowiednie obuwie i ruszyliśmy na szlak. Cztery godzinki w obie strony – nawet taki lajkonik jak ja powinien dać radę.
Trasa nie powalała trudnością. Owszem, pot lał się ze mnie strumieniami, przez co większość trasy pokonywałem w podkoszulku (choć inni wspinacze często mieli na sobie dwie dodatkowe warstwy chroniące przed chłodem). Dodatkowo od czasu do czasu trasa „wypłaszczała się” dając szansę na złapanie oddechu. Przez cały czas jednak towarzyszyła nam mgła.
W kilku miejscach po drodze do celu dostrzegaliśmy piękne jeziorka u stóp gór, morze wcinające się w skaliste wybrzeże, całe piękno norweskich krajobrazów – gdy mgła i chmury litowały się nad nami i odsłaniały to wszystko, co powinniśmy byli zobaczyć.
I wreszcie dotarliśmy do celu. I oczom naszym ukazał się… Las? Gdzieżby. Oczom naszym ukazała się mgła. Pierzynka otaczała półkę skalną zawieszoną nad kilkusetmetrową przepaścią, dając złudne poczucie bezpieczeństwa. Człek wręcz miał ochotę wtulić się w ten biały puch… Ale miast fejsbukowych hitów – zyskaliśmy kilka fotek, na których przy nadmiarze dobrej woli można się dopatrzyć Igorodziców. Po prawdzie jednak równie dobrze pozować mogły dowolne istoty ludzkie o zbliżonych gabarytach. Musicie więc na słowo nam uwierzyć, że to faktycznie my sami dotarliśmy do celu, nie zaś fotoszopowo przesłoniliśmy twarze fotografowanych mgłą, by niewprawne oko dopatrzyło się w nich nas samych…
Na szczęście w drodze powrotnej mgła zaczęła się podnosić i wiele z tego, co wcześniej skrywało się przed naszym wzrokiem, teraz stało przed nami w pełnej krasie. Co ciekawe – jeśli macie więcej czasu, informacja znajdująca się obok parkingu, z którego rusza się na wspinaczkę, potrafi dość precyzyjnie określić, kiedy można wyruszyć by jednak coś na szczycie zobaczyć. Dla spędzających dłuższe wakacje w tej okolicy z pewnością będzie to wiedza na wagę złota. Lub choćby zieleni na twarzach wszystkich tych, którzy oglądać będą słit-focie na fejsbuku czy innym instagramie.
Portowe miasto – Stavanger
Ostatnim punktem na naszym planie było miasto Stavanger. Igomamie marzyło się Bergen, ale od Kuzyna i jego żony usłyszeliśmy, że tam deszcze są niemal codziennością, a samo miasto znajduje się jednak zdecydowanie dalej od południowego wybrzeża. Dotarliśmy tam późnym popołudniem i ruszyliśmy na spacer wąskimi uliczkami tego miasta.
Kolorowe domy w centrum kontrastują z zabudową Starego Stavanger (Gamle Stavanger), gdzie wszystkie domki lśnią bielą. Mimo wieku (datuje się je na wiek osiemnasty i dziewiętnasty) wyglądają przez tę biel wyjątkowo świeżo. Każdy nieco inny, każdy otoczony kwiatami, z porozstawianymi tu i ówdzie ławeczkami.
Aż kusi, by gdzieś spocząć, bądź zapukać do drzwi i sprawdzić, któż pomieszkuje w tak ślicznym domku.
Spacer pewnie byśmy przedłużyli, ale głód i deszcz przepędziły nas z tej okolicy. Po sutym posiłku ruszyliśmy do hotelu. Ostatni dzień spędziliśmy już w zasadzie w samochodzie. Musiałem zwrócić auto Igodziadkowi, następnie pociągiem wrócić do miejscowości, gdzie mieszka Kuzyn Igomamy i wreszcie przygotować się do powrotu do kraju. Wieczorem udało nam się jeszcze podzielić wrażeniami z Kuzynem i jego żoną a wczesnym rankiem nie pozostało nam już nic innego jak tylko zadbać o to, by nie spóźnić się na samolot. Norwegię opuszczaliśmy z uczuciem niedosytu, ale też pełni pozytywnych wrażeń. Bardziej z „do widzenia”, niż „żegnaj” na ustach…
Cudowny pobyt, widok z okna hotelu powala na kolana…
Pogoda, z małym wyjątkiem Wam dopisała, więc i zdjęcia wyszły piękne. zawsze fascynuje mnie to, że wszędzie znajda sie gościnni rodacy. A te małe białe domki mnie urzekły, nawet bardziej, niż świątynia…
A smaczne w Norwegii ciacha?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękujemy za miły komentarz. Faktycznie, na pogodę nie możemy narzekać – w końcu to nie tropiki, gdzie słońce niemal gwarantowane. Odnośnie wypieków – jak się tak przepłaci, to przecież musi smakować! 😉
PolubieniePolubienie
Piękne wakacje mieliście. Norwegia to piękny kraj 🙂 Od razu skojarzyłam ten kościółek z „naszym” Vangiem w Karpaczu. Dzięki za wycieczkę.
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Piękny, ale sporo miejsc musieliśmy (ze względu na ograniczony czas) pominąć. Kolejny kraj, do którego chcielibyśmy wrócić. Oby nie kolejny, do którego zwyczajnie nie uda nam się po raz kolejny pojechać.
PolubieniePolubienie
na Waszą cześć zamietli śnieg? i to cały? musicie być kimś baaardzo ważnym. zwiedzanie zabiera mnóstwo czasu, bo bruzdy na drogach pasują bardziej do nart biegowych, niż do rozstawu osi samochodowych bez względu na markę. ale – i tak dużo udało się Wam zobaczyć
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Cha, cha! 🙂 I jak tu nie puścić do Ciebie oczka, Oko? 😉
Pozdrawiam.:)
PolubieniePolubienie