Przed wyjazdem do Toskanii próbowaliśmy stworzyć listę miejsc, które koniecznie chcielibyśmy zobaczyć. Żadna z nich nie zawierała miejscowości, do której udaliśmy się z naszymi przyjaciółmi oraz ich dzieciarnią. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że nazwa tej miejscowości bez kontekstu mówi raczej niewiele: Vinci. Wystarczy jednak wspomnieć o najsłynniejszym człowieku, który urodził się w tym mieście, a już przed oczami widzimy: Igomama „Damę z gronostajem”, „Mona Lisę”, czy „Ostatnią wieczerzę”; ja zaś projekty maszyn latających, rozmaite przemyślne mechanizmy i nowinki oraz pomysły wyprzedzające myśl techniczną o setki lat. Któż bowiem nie słyszał o Leonardo da Vinci?
Bliskości miejsca urodzenia Mistrza pewnie byśmy nie skojarzyli, gdyby nie mieszkańcy Toskanii: zarówno nasi gospodarze (przede wszystkim syn gospodyni, przesympatyczny Mateo), oraz nasi przyjaciele, którzy w Vinci byli kilkakrotnie, ale jeszcze nigdy z własnymi pociechami. Postanowili więc odwiedzić to miejsce ponownie, tym razem w nieco większej grupie. Nam to odpowiadało, jeśli w grę wchodziło spotkanie z przyjaciółmi dodatkowa motywacja do wycieczki nie była konieczna.
Droga prowadząca do miasta jest wyjątkowo kręta i malownicza. Samo miasteczko też trudno uznać za płaskie. Wewnątrz mieszczą się dwa muzea: jedno poświęcone różnym maszynom, które tworzył lub współtworzył Leonardo: dźwigi, prototypy wind, maszyny do przetwarzania rud metali, zegary i wiele, wiele innych.
Znajdziemy tu też jego prace nad anatomią człowieka: zarówno nad wszelkimi proporcjami w ludzkim ciele, jak i badaniami ocierającymi się o biomechanikę. Drugie muzeum mieszczące się w wieży, poświęcone jest po części sztuce wojennej (rozmaite działa czy renesansowy czołg), jak i prototypom maszyn latających. Znajdziemy tu też stare księgi i zapiski, poświęcone narodzinom Leonarda.
Sama wieża stanowi doskonały punkt widokowy, z którego podziwiać można całą okolicę. A jest co podziwiać – samo miasto jak i przyroda wokół tworzą przepiękną panoramę, która skłaniała by jak najdłużej pozostawać na szczycie wieży.
Co do tej części muzeum, to przyznam, że chętnie spędziłbym w niej długie godziny. Jedyne co mnie powstrzymało (poza narzekaniami części Igorodziny, czemu oglądamy te nudy) to fakt, że większość eksponatów opisana jest jedynie po włosku. Troszkę ciężko analizować skomplikowane mechanizmy i niesamowitość oraz prostotę wielu rozwiązań, jeśli z opisu działania rozumie się piąte przez dziesiąte.
Pozostałe atrakcje mieściły się poza miasteczkiem, postanowiliśmy więc zjeść coś słodkiego, wypić kawę, nieco zregenerować się przed dalszym zwiedzaniem. Lodów tym razem zabrakło, ale dzieciarnia i tak nie była poszkodowana: gorąca czekolada plus pyszne ciacho z nawiązką zrekompensowały im straty moralne związane z niedostępnością gelato.
Pierwsza atrakcja to bardzo ciekawy pomysł: dzieła Leonarda da Vinci są warte tyle, że oryginałów niemal nie da się oglądać, w dodatku trzeba zwiedzić pół świata by zobaczyć wszystkie jego najważniejsze dzieła. Twórcy galerii postanowili więc w jednym miejscu zgromadzić możliwie wierne repliki najbardziej znanych dzieł, wraz z informacją, gdzie zobaczyć można oryginał. I tak w ciągu kilkunastu minut udało nam się odwiedzić Paryż, Kraków i Mediolan.
Oczywiście, nie pozostawałem dłużny za marudzenia w świątyni techniki: tym razem to ja narzekałem na nudę i ostentacyjnie ziewałem. Wszystko z przymrużeniem oka – mi również przyjemność sprawiało oglądanie najbardziej znanych dzieł Mistrza bez tłoku, pancernych szyb czy miesięcy oczekiwań na „widzenie”.
Po malarstwie przyszła pora na ostatni akcent naszej wizyty: dom, w którym urodził się Leonardo da Vinci.
Tu przede wszystkim obejrzeliśmy ciekawą prezentację multimedialną poświęconą jego życiu, rodzinie, rozmaitym perypetiom. Szczęście nam dopisało, trafiliśmy idealnie na prezentację w języku angielskim. Obie wersje, włoska i angielska, wyświetlane są w pętli, na przemian. Ta, w której uczestniczyliśmy, była ostatnią tego dnia. Wróciliśmy na parking i dalej, w stronę domu. Pożegnaliśmy naszych przyjaciół, którzy następnego dnia planowali wycieczkę do Rzymu. My wybraliśmy atrakcje zdecydowanie bliżej.
Biorąc pod uwagę, że za pancernymi szybami najprawdopodobniej też są kopie [oryginały ukryte w sejfach, by się nie niszczyły] – to takie muzeum ma sens i człowiek więcej pozytywnych wrażeń wyniesie. [marchewka w postaci musu…. jak ja rozumiem Wasze dzieci]
PolubieniePolubione przez 1 osoba
W sumie nie zastanawiałem się, co też tam można w Luwrach i innych galeriach oglądać. Ostatnia Wieczerza oryginalna z pewnością, ale co z tego – ponoć oczekiwanie trwa miesiące, oglądanie zaś kilka minut w wielkim ścisku… Zdecydowanie, wolę swobodę oferowaną w Vinci.
PolubieniePolubienie
Wow, a tego to zazdroszczę Wam najbardziej!
Widzę na zdjęciu, że dzieciaki zaczynają przewyższać wzrostem Igomamę 😉
Jak te dzieci szybko rosną!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Byle tylko nie urosły większe niż ojciec, zarówno w górę jak i na boki… 😉
PolubieniePolubienie
No górę to u Ciebie widać, ale boki?
PolubieniePolubienie
Nie byłam akurat tutaj, ale Toskanię mam w marzeniach jeszcze zwiedzić, więc kto wie.
Twoje dzieci mają cudną życiową podróż:)
Pozdrawiam Was serdecznie:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba