Igorodzina kocha książki. Groszek może mniej (chwilowo, mam nadzieję), ale poza nim – stanowimy kolonię moli książkowych, dla których każda biblioteka czy księgarnia jest swoistą świątynią. Zamiast woni kadzideł – zapach świeżo zadrukowanego papieru. Zamiast ołtarza – rzędy półek. Zamiast konfesjonału – kasa. Za każdy grzeszek: i ten z twardą, i ten z miękką okładką – pokutę odprawiamy przy pomocy karty, bądź gotówki. Tak to zawędrowaliśmy do Zwolle, gdzie mariaż świątyni i księgarni wykracza poza nasze głowy, gdzie rzędy półek, kasa i woń papieru okupują dawny budynek kościelny.
Taka była nasza początkowa motywacja: zobaczyć kolejną świątynię, która została przekształcona w księgarnię. O kościele w Zwolle dowiedzieliśmy się z kilku źródeł w reakcji na opowieść o księgarni w Mastricht. Wasze komentarze pod artykułem na blogu, informacje od holenderskich znajomych w czasie weselnego „small talk”… Gdy więc okazało się, że w ferie lutowe nie uda się nam wyjechać na cały tydzień, postanowiliśmy przeznaczyć jeden z wolnych dni na wycieczkę do Zwolle.
Drugi powód wypadu w tym właśnie terminie była niezaspokajalna ciekawość świata Igomamy, która na hasło „Zwolle” momentalnie zareagowała odzewem „figury lodowe!”. Igomama stanowi dla nas żywą bazę danych atrakcji w Holandii: stale przechowuje informacje ogólne, hasłowe, które rozszerza zawsze wtedy, gdy już zdecydujemy się gdzieś pojechać. Z hasłem „Zwolle”, poza wspomnianą księgarnią, jej umysł wiązał dostępną jedynie w miesiącach zimowych wystawę figur lodowych. Po uzupełnieniu danych na liście atrakcji „koniecznie zobaczyć” pojawiło się muzeum, w którym spokojnie spędzić można cały dzień. To właśnie dzięki Igomamie i jej wnikliwości oprócz odwiedzenia księgarni w kościele, odbyliśmy w Zwolle dwie podróże w czasie.
Od prehistorii po przyszłość: lodowo
Początek naszego dnia w Zwolle zaplanowaliśmy w przeddzień naszego wyjazdu. Przed wizytą w Ijsbeelden Festival najlepiej zawczasu zaopatrzyć się w bilety: ich liczba jest ograniczona a bilet wykupujemy na konkretną godzinę. Nie jest to może ściśle przestrzegane, ale nie wiem na ile wcześniej/ później można wejść do środka. Znając naszą skłonność do późnych startów „zaklepałem” wejściówki na godzinę dwunastą. Od wejścia powiało chłodem: tegoroczna łagodna zima nieco nas rozpieściła, więc temperatura idealna dla lodowych figur nieco nas zmroziła. Figury jednak wynagrodziły nam ten dyskomfort z nawiązką.
Wędrówkę zaczynamy w czasach prehistorycznych: towarzyszą nam najpierw dinozaury, następnie człowiek pierwotny i jego szablastozębni towarzysze niedoli.
Przez odpowiednią grę świateł lód nabiera kolorów: nawet ognisko płonie lodowo w środku niewielkiej jaskini, w której matka pielęgnuje swe niemowlę.
Od prehistorii przechodzimy w starożytność: przez starożytny Egipt, w którym oczy cieszą rzeźby Anubisa przedstawionego jako szakal u wejścia do lodowej świątyni.
W jej środku – jedna z najsławniejszych kobiet tej epoki – Kleopatra.
Następnie przenosimy się do starożytnego Rzymu, podziwiając walkę gladiatora z lwem i popiersie Juliusza Cezara.
Dalej średniowieczny zamek i lodowe dyby, z których Igorodzina nie omieszkała skorzystać.
Następnie odwiedzamy średniowieczną ucztę. Niestety, serwowane są tylko zimne przekąski, a nam zaczynają dokuczać marznące palce, marzy nam się coś ciepłego „na ząb”.
W czasie turnieju rycerskiego ktoś zakrzyknął „Freeze!” i dwóch stających w szranki rycerzy istotnie przemieniło się w lodowe figury.
Przechodzimy przez pracownię Leonarda Da Vinci: sławne wyobrażenie pokazujące proporcjonalność ludzkiego ciała, zamrożony uśmiech Mona Lizy, mistrz z pędzlem w dłoni.
Dalej: podróże. Karawana zaopatrzona w wielbłądy, konkwistador zbrojny w krzyż i najbardziej przerażająca (przynajmniej z punktu widzenia Igomamy) figura w całej wystawie: olbrzymia lodowa mysz.
Nie zwalniamy kroku, bo oto przed nami jedno z najsławniejszych dzieł Holandii: scena ze „Straży Nocnej” odgrywana przez lodowe postacie.
Dalej – rewolucja francuska. Tu cierpliwość Igorodziny się kończy, wsuwam głowę między drewniane obręcze, czekam na świst opadającego ostrza.
Na szczęście – przymarzło. Ani drgnie. Uchodzę z głową by podziwiać kolejne figury. Pora na eksplorację „dzikiego zachodu”.
Ameryka się rozrasta, a Europa zmienia swe oblicze: maszyna parowa powoduje, że cały kontynent zaczynają pokrywać centra przemysłowe. Do pracy ciągną wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci…
Dalej odkrywamy praktyczne zastosowania dla prądu elektrycznego. Cywilizacja „wrzuca drugi bieg”.
Rosną totalitaryzmy. Sierp i młot, swastyka.
Anna Frank pisze swoje pamiętniki, bezimienny więzień obozu koncentracyjnego dożywa swych dni otoczony drutami kolczastymi.
Wreszcie – wojna dobiega końca. Zwycięskich aliantów witają dzieci, witają kwiaty.
Dalej krok w przyszłość: podróże kosmiczne, obcy… Na koniec zjeżdżalnia lodowa i Scooby Doo (licho wie dlaczego). Wychodzimy przemarznięci ale zachwyceni. Trzeba przyznać, że figury naprawdę robiły wrażenie i przez ciągłą grę świateł, lód – bezbarwny przecież – mienił się w tym miejscu kolorami tęczy. Warto tu zajrzeć, jeśli trafi się okazja.
Od (komputerowej) prehistorii po współczesność: cyfrowo
Drugą atrakcją, zaproponowaną przez Igomamę i z entuzjazmem przywitaną przez resztę Igorodziny, było Muzeum Gier Komputerowych. Dotarliśmy tam po krótkim posiłku (całe szczęście) i przepadliśmy na ładnych kilka godzin. Wejście nie jest tanie (a karta muzealna nie jest akceptowana), ale oprócz zwiedzania dość bogatej kolekcji różnych maszyn cyfrowych, komputerów, konsol – możemy też spędzić nieograniczony czas w stanowiącym część muzeum salonie gier komputerowych. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Zaczęliśmy od spaceru wzdłuż krótkiej przecież, a jakże intensywnej, historii maszyn cyfrowych. Począwszy od pierwszych, prymitywnych maszyn liczących, kalkulatorów i pierwszych komputerów, pierwszych magazynów danych.
Przez rozwiązania coraz nowocześniejsze (i zdecydowanie mniejsze). Napędy do dyskietek o rozmiarze ośmiu cali, napędy do taśm wielkości pralki.
Postępująca miniaturyzacja idącą w parze z wzrostem mocy obliczeniowej. Pierwsze komputery prywatne, pierwsze laptopy.
Co i rusz akcent związany z grami, o części z nich nigdy wcześniej nawet nie słyszałem, część znałem w przybliżonej formie.
Czy słyszeliście o planszowej wersji Tetrisa czy PacMana? Ja widziałem to cudo po raz pierwszy w życiu.
Graliście kiedyś w Ponga? Ja także, ale nigdy nie korzystałem przy tym z kontrolera będącego zwykłym potencjometrem, pokrętłem…
Wszyscy słyszeliśmy o wynalazku Philipsa: laserowych płytach audio. Ale ilu z Was słyszało o zdecydowanie większych płytach, zawierających filmy?
Jedną salę w całości przeznaczono na rozmaite, przestarzałe kontrolery: pistolety, pokrętła, pierwsze formy joysticków, kierownice.
Dalej szczególnie bliska memu sercu część wystawy: zestaw komputerów ośmiobitowych: commodore, atari. Na tym pierwszym się wychowałem, tym drugim (jak każdy posiadacz commodore) pogardzałem.
Dalej: wielka kolekcja gier na PC. Czego tu nie ma… Doom, oryginalny Fallout, Half-Life, Dune’a.
Co i rusz: sprawny komputer lub konsola z uruchomioną grą. Można przypomnieć sobie jak ciężko było przetrwać w Asteroids, Super Mario czy Nba Jam.
Jedna rzecz, która zatrważa współczesnego człowieka: masakrująca oczy grafika, z odświeżaniem tak słabym, że oczy momentalnie chowają się w czaszce. Współczesne gry pieszczą nasze oczy, gry przeszłości rozstrzeliwały je serią mozolnie zmieniających się obrazów.
Na koniec: salon gier. Czego tu nie ma! Oryginalne maszyny przyciągają uwagę. Człek skacze od jednego, do drugiego. Nie ma tłoku, nie ma kolejek, nie ma kurczącego się w zatrważającym tempie worka monet. Automaty są ustawione w „free mode”. Można więc śmiało dać sobie utrzeć nosa i spróbować raz jeszcze, raz jeszcze, i jeszcze raz… Mamy więc przepiękny automat z Mario Kart, ze współczesną, cieszącą oczy grafiką na ekranie.
Tuż obok symulator motocykla, w którym sterujemy kilkoma kleksami na niewielkim monitorze.
Możemy spróbować sił w PacManie, by chwilę później walczyć przy pomocy miecza z rozmaitymi demonami. Możemy szusować na nartach po stoku, by chwilę później śmigać na skuterze wodnym po morskich falach.
Wreszcie – dajemy za wygraną: moglibyśmy śmiało spędzić tu cały dzień, ale wciąż wzywa nas ku sobie księgarnia w centrum miasta.
Spacerkiem po Zwolle
Księgarnia, do której koniecznie chcieliśmy zajść tego dnia otwarta była do późna, postanowiliśmy więc skorzystać z ostatnich, nieśmiało przebijających się przez warstwę chmur promieni słońca i najpierw pospacerować po malowniczej starówce w Zwolle. Spacer zaczęliśmy od obejścia Grote Kerk. Przed kościołem stoi interesująca, szklana figura Archanioła Michała, patrona miasta – zdecydowanie uwspółcześniona, jakby dowódca niebiańskich zastępów uznał współczesną modę za wygodniejszą od dawniejszych trendów.
Następnie kroki skierowaliśmy w stronę malowniczej bramy miejskiej z 1409 r. – Sassenport. Faktycznie, jest malownicza i daje wyobrażenie o tym, jak mogły wyglądać fortyfikacje obronne w czasach Hanzy, kiedy miasto musiało bronić swego bogactwa przed mniej zamożnymi sąsiadami.
Od bramy ruszyliśmy w stronę ciekawego Muzeum de Fundatie. Igorodzina zadowoliła się oceną architektury (w przypadku dziatwy niekoniecznie pozytywną…) i ciepłą czekoladą naprzeciwko, Igomama wybrała się na zwiedzanie oferowanej przez to muzeum wystawy sztuki współczesnej.
Na koniec spaceru po mieście zajrzeliśmy do kościoła Onze Lieve Vrouwe, słynnego głównie ze swej przypominającej pieprzniczkę wieży.
Wnętrze zachwyca bogactwem i przepychem – znać, że do tej świątyni reformacja nie zajrzała, pozostawiając białe, czyste ściany. Piękny ołtarz, piękne organy, cudowne witraże.
Wreszcie słońce dało za wygraną, a nam zaczęło burczeć w brzuchach… Przyszła pora na wizytę u celu naszej pielgrzymki.
Na kolację i deser: Wanders in de Broeren
Zwiedzanie kościoła – księgarni zaczęliśmy od przywitania: skrócony spacer po parterze zwieńczony wizytą w miejscu dawnego ołtarza, w którym obecnie znajduje się niewielka restauracja. Trafiliśmy tam w porę: kuchnia zamyka swe podwoje przed szóstą, więc jeśli chcemy zjeść coś „konkretnego” to niezależnie od godzin otwarcia księgarni musimy wyrobić się przed tym czasem z naszym zamówieniem. Po miejscowej zupie dla Igorodziców i frytkach dla dziatwy ruszyliśmy między półki…
Wnętrze księgarni różni się od tego w Mastricht. Tam centrum świątyni okupowała wyspa z książkami. Tu kilkupiętrowa ekspozycja książek jest „przyklejona” do ścian.
Samo wnętrze wydaje się bardziej zadbane: malowidła na sklepieniu nie straszą, przeciwnie, są bardzo schludne.
W odróżnieniu od Mastricht nie znajdziemy tu książek używanych: jedynie nowe, głównie po niderladzku, z niewielką częścią przeznaczoną na książki anglojęzyczne. W obu miejscach wypatrywałem książek mojego ulubionego polskiego autora, Andrzeja Sapkowskiego. W obu przypadkach nie zawiodłem się.
Wieczór zakończyliśmy delektując się pysznym ciastkiem: było z tym nieco zamieszania i ostatecznie choć zamówiłem sernik, to drogą handlu więcej jednak zjadłem brownie. Syci wrażeń i z pełnymi żołądkami ruszyliśmy w drogę powrotną. Grzechów tym razem nie popełniliśmy, pokuta nie była nam więc zadana. Ale pokusa była silna… Cóż, może ulegniemy jej następnym razem.
Ale super, szkoda że mnie nie zabraliście!
Groszek jeszcze zaskoczy, chłopaki tak mają 🙂
Dobrze, że dzięki zdjęciom chociaż mogłam Wam towarzyszyć:-)
Buziaki dla wszystkich!
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Różnie to wygląda z tym „zaskakiwanie” – jakiś czas temu Groszek też czytał w miarę regularnie. Dziś bardziej go ciągnie do komputera. Za buziaki dziękujemy!
PolubieniePolubienie
bardzo pouczająca wyprawa …serdecznie pozdrawiam 🙂
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Atari!!! Acha, rzeźby. Acha, Michał Anioł. Acha, Sapkowski. Miałam śmieszną historię z Sapkowskim ostatnio, klątwa chyba jakaś. …
ATARI!!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Chętnie usłyszałbym o „historii z Sapkowskim”…. 🙂 Przyznam się bez bicia: twórczość uwielbiam, autora niekoniecznie. Na zdjęciach zabrakło, ale modeli Atari w muzeum również nie brakuje. Skupiłem się na Commodore z tej prostej przyczyny, że był to mój pierwszy komputer, na którym stawiałem pierwsze kroki w programowaniu (głównie po tym, jak przedstawiony na zdjęciu magnetofon odmówił posłuszeństwa).
PolubieniePolubienie
Historii z Sapkowskim w tle mam sporo, ostatnia na blogu, …Atari… Jaki to człowiek młody był kiedyś…a co do autora na „S”… Podejrzewam, że większość twórców jest ciężka w pożyciu dnia codziennego, z naciskiem na alkoholu naduzywajacych. Akurat jemu współczuję.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
W sumie nie pomyślałem, że może warto poszukać na Twoim blogu wskazówek. Znalazłem i po raz kolejny doszedłem do wniosku, że życie pisuje scenariusze, które w książce czy filmie uznalibyśmy za niewiarygodne i mocno naciągane. 🙂
Odnośnie pana S: twórców w ogóle oddzielać się staram od dzieła, męczy mnie, gdy ktoś argumentuje przeciw sztuce Iksińskiego tym, co Iksiński myśli, robi w sypialni bądź o kim powiedział coś politycznie niepoprawnego. Gdzie byłoby dziś wielu geniuszy pióra czy pędzla, gdyby o wartości ich sztuki decydowali biografowie…?
PolubieniePolubienie
Jak tu pięknie i klimatycznie się zrobiło. Gdyby nie te ciepłe barwy, to pewnie też bym zlodowaciała. Znalazłam też swój pierwszy komputer w postaci paczki i taki ogromniasty monitor. Szkoda, że się ich pozbyłam, prawnuki muszą zobaczyć te cuda w muzeum.
Książki już się nie mieszczą, więc kto przyjdzie do mnie w odwiedziny, dostaje kilka na pamiątkę.
Serdeczności zasyłam
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Tak, dziwne to muzeum, gdzie najstarsze eksponaty są młodsze od naszych rodziców. 😉 Podoba mi się pomysł z „drugim życiem” dla okupujących półki książek. Można wybierać, czy trzeba losować? 😉
PolubieniePolubienie
Interesująca wyprawa i pełen wrażeń dzień 🙂 Każdy mógł znaleźć coś dla siebie, ja pewnie przepadłabym w księgarni…
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Pomijając muzeum sztuki współczesnej „przepadałem” wszędzie, ale chyba najbardziej jednak w muzeum gier. Choć kocham książki, to jednak półki zapełnione holenderskimi nowościami nijak nie mogą u mnie konkurować z sentymentalną podróżą w czasy dzieciństwa, gdy dziś muzealne eksponaty były nowościami, często poza zasięgiem mojego (czy rodziców) portfela…
PolubieniePolubienie
Super wyprawa historyczno-edukacyjno-wychowawcza:)
Książki- moja cała Rodzinka je lubi:)
Chłopcy ponadto interesują się informatyką, a młody Tata- poznaje i uczy się codziennie, jak dobrze zrozumieć Grzesia:)
Młody Tata, to mój najstarszy Syn, a Grześ- Wnusio:)
Serdeczności Wam przesyłam i życzę kolejnych ciekawych podróży:)
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Zainteresowanie informatyką warto pielęgnować, oczywiście tak długo jak rozumienie Grzesia z tym nie przegrywa… 🙂 Komputery na ogół zaopatrzone są w instrukcje, „Grzesio” raczej niekoniecznie… Wypada życzyć powodzenia!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ojej! W muzeum gier moje Potworki by przepadly! Glownie w sali gier oczywiscie! Atari i Commodore ogladalam w dziecinstwie u kuzyna. Moi rodzice nigdy nie zgodzili sie na komputer, a juz o grach nie bylo mowy kompletnie. 😉
Muzeum figur lodowych tez robi wrazenie! U nas, w bardziej „zimowym” stanie co roku odbywa sie impreza zwana „ice castles”. Tez podobno wspaniala, ale dla nas to prawie 4 godziny drogi i choc checi byly, w koncu logistyka (brak wolnych miejsc w okolicznych hotelach i zajazdach) nas pokonala. 😉
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Przyznam się bez bicia, że nie pamiętam, jak pod naszą strzechę trafiło to commodore. Nie pamiętam, bym rodziców jakoś specjalnie namawiał…
Cztery godziny – w Holandii możliwe tylko jak człek utknie w jakimś koszmarnym korku. W przeciwnym razie dwie godziny jazdy w dowolnym kierunku (może poza jazdą w stronę Morz Północnego) kończy się przekroczeniem jednej z granic. 😉 Jedna z zalet mieszkania w malutkim, gęsto zaludnionym kraju. Być może jedyna… 😉
PolubieniePolubienie
bardzo ciekawe opisy zwiedzających miejsc ,tyle pięknych zdjęć ,że można się zapomnieć ,ze siedzi się w domu tylko zwiedza i podziwia . A ile przy tym wspomnień z dzieciństwa!.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękujemy, Ciociu.
Cieszymy się, że możemy się podzielić kawałkiem naszego emigracyjnego życia.
Pozdrawiamy serdecznie Ciebie i Babcię.
PolubieniePolubienie
Wspaniały opis czytelniczej pasji na początku:) Cała reszta równie ciekawa.
Piękną mieliście wycieczkę. Miło było poznać Waszą relację. Chciałabym zobaczyć lodowe rzeźby. Stare komputery i inne gadżety jeszcze trochę pamiętam:) Duże wrażenie zrobiła na mnie księgarnia w kościele. U nas takie widoki jeszcze nie występują. Książki w dawnej świątyni wyglądają… godnie. Każda z nich (a może prawie każda, większość) jest maleńką cegiełką świątyni sztuki. Sapkowskiego kiedyś przeczytałam i nawet był okres, że się nim pasjonowałam, ale tak jakoś mi przeszło. To nie była trwała więź:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki za szalenie miły komentarz. 🙂 Odnośnie Sapkowskiego: jako miłośnik fantastyki cieszę się, że wreszcie pojawił się kolejny (po Lemie) polski autor, którego dzieła znane są na całym świecie. A do samego Wiedźmina miałem, mam i pewnie już zawsze mieć będę słabość. Lubię literaturę, która nic nie wygładza, nie przedstawia świata w dwu barwach. Autorzy fantastyki, nawet ci najbardziej znani, często wpadają w pułapkę czarno-białych obrazów, mimo całej gamy kolorów, którymi malują swe światy,
PolubieniePolubienie
A pomyślałyście, że może myszka też chciała się zrelaksować? Obejrzeć film razem z Wami? 🙂
Przykro mi, że tak Was wystraszyła, ale pomysł na obchody Dnia Kobiet świetny 🙂
Mam nadzieję, że wszystko u Was dobrze i jesteście wszyscy zdrowi, Igomamo 🙂 Uważajcie na siebie!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Celcie, skoro ta myszka mieszka tam od pół roku, to pewnie zna treść filmów na pamięć. 😉
Dziękuję za troskę. Wszystko u nas dobrze, jesteśmy zdrowi i mamy nadzieję, że Ty też, Celcie. Uważaj na siebie.
Ps. Twoja Mama ma teraz pewnie mnóstwo pracy w związku z pandemią. Szacun dla wszystkich pielęgniarek i lekarzy. To bohaterowie naszych czasów.
PolubieniePolubione przez 1 osoba