Zgodnie z obietnicą dziś wstąpimy do baru posmakować smakołyków lokalnej kuchni. Jest ona bogata w warzywa, mięso i owoce morza.
Chleb galicyjski cieszy się uznaniem w całej Hiszpanii.
Pod chrupiącą skórką skrywa doskonały w smaku i konsystencji miąższ.
W porównaniu z holenderską „gąbką” – taki chleb to niebo w gębie.
Nie wymaga żadnych dodatków, najbardziej smakuje odrywany po kawałku palcami i wkładany bezpośrednio do ust, można go też maczać w sosie lub oliwie.
A do picia warto spróbować galicyjskiego cydru z miejscowych jabłek. Niezwykle orzeźwiający {choć trzeba mieć na uwadze, że zawiera alkohol, ok. 4% }.
Gdy pielgrzymowałam z Martą i Basią do Santiago de Compostela, w przydrożnych kafejkach zawsze spotykałyśmy się z życzliwością.
Niekiedy bardziej stonowaną, innym razem okazywaną wręcz entuzjastycznie: szerokim uśmiechem, głośnym „Ola!”, a bywało że przytuleniem i wspólnym zdjęciem.
Galisyjczycy okazywali nam gościnność i szczodrość.
Kilkakrotnie zdarzyło się, że do kawy otrzymałyśmy w prezencie cały talerz ciasteczek.
Albo zamówiłyśmy tylko cydr, a gospodyni przyniosła każdej z nas miskę sałatki jarzynowej. Ot, tak z potrzeby serca. „Dodatki” nie były doliczane do rachunku.
Bardzo wzruszały nas tego typu zachowania. Odbierałyśmy je jako wyraz sympatii do pielgrzymów wędrujących do Santiago de Compostela.
Jeśli chodzi o posiłki, w noclegowaniach alberguach, w których spałyśmy przeważnie była opcja zamówienia – kolacji i/lub śniadania.
Śniadanie w Galicji jest lekkie i skromne.
Miejscowi zjadają rano kawałek ciasta biszkoptowego lub cynamonowego i piją café con leche (kawę z mlekiem).
A jeśli nie ciasto – to tost, właściwie grzankę i tu już robi się ciekawie, bo tę grzankę polewa się oliwą z oliwek i…. przecierem pomidorowym.
Tak, nie keczupem, lecz przecierem – zblendowanymi pomidorami bez dodatków.
Maleńkie plastikowe pojemniczki z przecierem są takim samym niezbędnikiem śniadaniowym jak w Polsce porcjowane dżemiki, miody czy inne nutelle.
Około południa Galisyjczycy spożywają przekąski tapas w różnych wariantach, z dodatkiem owoców morza, papryczek itp. Zresztą – o ile się nie mylę – tapas można jeść też wieczorem i z rana. Bo w Hiszpanii zawsze znajdzie się na to odpowiednia pora. ![]()
I jeszcze na tortillę!
I tak jak w Holandii tortillą nazywa się zrolowany cienki placek, wypełniony sałatą, kawałkami mięsa lub ryby, polany sosem – tak hiszpańska tortilla de patatas w zasadzie jest omletem z ziemniakami i cebulą.
Gorąca tortilla w chłodny dzień smakowała nam wyśmienicie.
W dodatku dostarczyła sił i energii do dalszej wędrówki.
Teraz uwaga, zwłaszcza żywieniowi wrażliwcy!
Przechodząc przez miasta (Querense, Lalin, Silleda) widziałyśmy na ulicach wielkie kotły, w których gotowano ośmiornice.
Bo polbo á feira, czyli ośmiornica po galicyjsku jest tradycyjną regionalną potrawą. Wiecie, taki tutejszy „must eat”.
A skoro tak, to i my się skusiłyśmy, kupując jedną porcję dla nas trzech do posmakowania. Mięso było suto polane oliwą i podane z galicyjskim chlebem.
Miękkie, dość specyficzne w smaku, choć nie umiem go opisać.
Może i było smaczne, ale ja przełykałam je ze ściśniętym gardłem.
Gdzieś w głowie bił mi alarmowy dzwonek, że ośmiornice bardzo cierpią z rąk człowieka. W tamtym momencie wolałam nie doczytywać i nie wnikać w szczegóły.
Z kolei teraz, po fakcie, nie mam odwagi sprawdzić i dowiedzieć się, o co chodzi.
W każdym razie zjadłam ośmiornicę raz i wystarczy. A jedząc podziękowałam za jej życie.
Gdy późnym popołudniem lub pod wieczór docierałyśmy do albergue, zamawiałyśmy kolację. Przeważnie oferowano nam posiłek, który równie dobrze mógłby być polskim obiadem: ziemniaki ze sztuką mięsa lub ryby plus warzywo lub surówka.
Zdecydowanie najbardziej utkwił mi w kubkach smakowych kapuśniak, który zaserwowała nam Carmina, właścicielka albergue Reina Lupa, umiejscowionej 11 km przed samym Santiago.
Po drodze często widziałyśmy grządki z kapustą – zwróciło naszą uwagę, że kapuściane głąby wznoszą się na długiej łodydze, przez co wyglądają jak miniaturowe drzewka (niestety zdjęcia tego nie oddają).
Smak kapuśniaku zadziwił nas. Przeważała w nim jakaś, nieznana nam, dymna nuta (ale to nie była wędzonka). Poza tym w zupie liście pływały w całości, a nie pokrojone.
Bardzo mi smakowała ta zupa! Tęsknię za jej specyficznym aromatem.
Dobrze, ale teraz już pora na deser.
W całej Hiszpanii sławą cieszą się oczywiście kultowe churros.
W Santiago widziałyśmy najrozmaitsze wersje tego specjału, również oblewane czekoladą, wielosmakowymi polewami i posypkami. Lepiej nie myśleć, ile kalorii zawiera takie cudo!
W Galicji jest duży wybór ciast, naszym podniebieniom przypadły do gustu zwłaszcza ciasta sernikowe (bardzo kremowe w konsystencji), flan karmelowy oraz desery jogurtowe o smaku ananasa i mango.
Wielowiekową tradycję posiada tarta de Santiago, migdałowe ciasto posypane cukrem pudrem, udekorowane krzyżem świętego Jakuba.
Cóż, gdy cały dzień spędza się na powietrzu i na marszu, apetyt się zaostrza i można sobie pozwolić na taki deser. ![]()
Również nawodnienie jest bardzo ważne.
No właśnie! Zapomniałabym o cytrynach!
Podczas marszu każda z nas miała przy sobie butelkę z wodą, którą uzupełniałyśmy w ogólnodostępnych studzienkach i kranikach dla pielgrzymów.
Nasza niezastąpiona przewodniczka Marta pokazała nam patent na urozmaicenie smaku wody i wzbogacenie jej witaminą C.
Z dziko rosnącego drzewa zerwała dojrzałą cytrynę.
Z pomocą muszli świętego Jakuba (jej firanowa krawędź jest naprawdę ostra!) Marta przecięła owoc na pół. A potem wycisnęła sok, prosto do naszych kubeczków z wodą.
Na zdrowie!
kuchnia w moim guście ,zrobiłam się głodna, nawet dla tych smaków warto się wybrać 😉
jotka
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Zwłaszcza słodkości kuszą 🙂
PolubieniePolubienie
Regionalne kuchnie są na ogół ciekawe, ale najbardziej spodobało mi się bezceremonialne podejście przewodniczki – zerwać z drzewa, przeciąć symboliczną ozdobą, wycisnąć -to jest życie!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
O, tak! To jest życie w naturze, umiejętność dopasowania się do każdej sytuacji, kreatywność, elastyczność, otwarty umysł.
Z taką przewodniczką można bez obaw ruszyć w każdą drogę. 😉
PolubieniePolubienie
Prawdziwa podróż kulinarna 🙂 Opisujesz galicyjskie smaki w sposób tak apetyczny, że aż można poczuć aromaty i smaki tych potraw. Gościnność, którą doświadczyłaś podczas pielgrzymki, brzmi niezwykle ciepło i serdecznie. To piękne, że ludzie tam okazują taki entuzjazm i życzliwość wobec podróżujących.
Ośmiornica po galicyjsku i tapas z owocami morza to prawdziwe smakowe przygody, chociaż wiem, że nie każdemu mogą one przypaść do gustu, zwłaszcza dla mnie, to nie moja bajka. Jednak nawet jeśli niektóre potrawy wywołują mieszane uczucia, to z pewnością pozostawiły niezapomniane wrażenia.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak, ta gościnność i szczodrość mieszkańców hiszpańskiej Galicji szczególnie mnie poruszyła, tym bardziej, że w Holandii rzadko się jej doświadcza.
Tu w barze nikt Ci za darmo całego talerza ciastek nie przyniesie, nie wspominając o sałatkach, chipsach itp.
Tu każdy wie i – sami Holendrzy to powtarzają wręcz z dumą – że jak przyjdziesz do Holendra z wizytą na kawę, to wyciągnie puszkę z ciastkami, a gdy się poczęstujesz jednym, zaraz puszkę schowa do kredensu.
Taka mentalność kalwinistyczna: oszczędność i umiar.
Jeśli chodzi o owoce morza, to lubię krewetki, za pozostałymi nie przepadam. Ośmiornicy byłam ciekawa, bo dotąd nie miałam okazji jej spróbować. Ale to też nie moja bajka. 😉
PolubieniePolubienie
Co za smakowita podroz galicyjska…kocham flan czyli creme caramel czyli burnt milk (to chinska wersja). Robie i za kazdym razem wychodzi inaczej (kwestia karmelu…), a prawdziwa torilla to swietne danie i szkoda, ze ludzie nie znaja, bo proste, tanie i na kazda okazje ;). Churros to churros i fajne tez bardzo. Talerz z ciasteczkami i salatka mnie rozczulily 🙂 natomiast osmiornica….no, tego, nigdy nie jadlam i nie bede jesc – jestem wybrakowana (niektorzy mowia hipokrytka, hahaha) w kwestii jedzenia zwierzat – jem i nie jem. Osmiornica jest w tej drugiej kategorii. Boli mnie bardzo jak widze taka suszaca sie osmiornice, w sloncu, rozpieta na zywo…. Dobra, wracam na bity trakt 😉 mialas swietna wycieczke i pod wzgledem jedzenia – no i cytryny prosto z drzewa – i o to chodzi!!! A potem sie wraca do domu i jedzenie wydaje sie nudne 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak, a potem się wraca do domu, do swoich znanych smaków (lub smaków swoich domowników) i… tęskni za kolejnym wojażem. 😉
Ciekawe są takie podróże kulinarne, zawsze można coś podpatrzeć i przejąć jak np. tutaj tę tortillę ziemniaczaną.
Flanu nigdy nie robiłam, ale może też spróbuję, bo dzieciom pewnie smakowałby taki deser. 🙂
Dziękuję za wypowiedź, Krysiu. Pozdrawiam serdecznie. 🙂
PolubieniePolubienie
Zrob, zrob flan/creme caramel! Moje dzieciaki przepychaly sie ze mna zeby „wyrownac” to, co zostawalo…
Ja z kazdej w sumie podrozy przywoze jakies pomysly, przepisy.
Jest jedna rzecz, ktora jadlam pare razy w Madrycie, podobno madryckie to – ropa vieja czyli stare szmaty/lachy. Niby zrobie, ale kudy mu do oryginalu, a taka na przyklad caponata (sycylijskie) to mnie zaskoczyla, bo PRZED zjedzeniem jej TAM, zrobilam ja TU a potem sie okazalo, ze moja mi smakuje wlasciwie identycznie z tamta. 🙂 A w Holandii jadlam cienki omlet z ziolami i serem na sniadanie – wrecz nalesnik, tyle, ze bez maki i pomysl ukradlam. Moze to pomysl kucharza byl, ale bardzo mi przypadl do gustu.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Krysiu, ciekawe potrawy wspominasz. 🙂
Nie znam żadnej, nie byłam ani w Madrycie, ani na Sycylii. Holenderskiego omleta z serem też nie jadłam, to chyba była specjalność tamtego kucharza – dopisało Ci szczęście!
Choć powiem Ci, że nazwa „stare łachy” dla potrawy nie pobudza mi apetytu, wprost przeciwnie. 😉
Ale spróbowałabym, choćby z ciekawości. 😉
My z kolei mamy holenderską książkę kulinarną z tradycyjną kuchnią Niderlandów i jest w niej przepis na danie o nazwie „gołe pośladki w zieleni” (biała fasola w stampocie, czyli dukanych ziemniakach z jarmużem bodajże).
Tak więc, tego… smacznego. 😉
PolubieniePolubienie
Hehehehehe, ja w sumie to bardzo lubie odkrywac rozne potrawy. Kiedy wyemigrowalam (1979) i bylam sama i w ciazy i z daleka od rodziny etc, zapisalam sie do biblioteki i zaczelam pozyczac ksiazki kucharskie (plus obok mieszkala Babcia mojego meza, dama jeszcze z czasow pozno wiktorianskich ale bardziej edwardianskich) kuchni brytyjskiej (juz slysze te smichy chichy na temat kuchni angielskiej…pomine to, niech se smichaja). I potem cos gotowalam, stawialam przed moim mezem z pytaniem – czy to wyglada i smakuje prawdziwie? hehehe.
Wy macie posladki, my mamy ropuche w dolku….bardzo fajne danie. Robie tez ropuche wegetarianska, hahahaha.
Mam tez pomysl na jedzenie swiateczne – ale z moimi nie gotowanie tradycyjne nie przejdzie, wiec moze okoloswiatecznie – dania swiateczne (Jakiekolwiek swieta by to nie byly) z dookola swiata. Na razie zbieram przepisy, przetestuje i potem zrobie tak jak planuje. I zupelnie nie musze jechac tam skad przepisy sa.
Jak taki omlet nie jest znany, to znaczy ze fantazja kucharza. 🙂
P.S. stare lachy wcale nie wygladaja lachowato – troche szarpana wolowina, troche fasolka po bretonsku, ale baaardzo smakowite.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo ciekawie, z taką lekkością i swadą opowiadasz o kuchni.
Widać z tym pasję i zamiłowanie do odkrywania nowych potraw.
A co do śmichów z kuchni angielskiej – to z holenderskiej też się śmieją. 😉
My w Londynie jedliśmy Sunday roast i pokochałam ten obiad. 🙂
PolubieniePolubienie
sunday roast z Yorkshire puddings? 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
O, tak!
To, to, to!
Mniam.
PolubieniePolubienie
Kochana
Oj pokosztowałabym tych smakolyków:)
W podróży zawsze skupiam się na tradycyjnej dla danego kraju kuchni.
Pozdrawiam całą rodzinkę bardzo cieplutko:)
Morgana
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo dziękujemy, Morgano.
No, to widzę, że mamy pod względem kulinarnym podobnie – ja też lubię popróbować lokalnych potraw, gdy mam ku temu okazję.
Czasem bywa to… dość ryzykowne, bo nie zawsze smakuje, ale mimo to warto troszkę otworzyć kubki smakowe na nowości . 😉
Pozdrawiamy z wiosną, oby cieplejszą. 🙂
PolubieniePolubienie