Celebrowanie przez Igotatę dziesięciolecia pracy w holenderskiej firmie i jego tekst o emigracji, o tym co jest, czego nie ma, co mogłoby być – przeniosły mnie w czasie.
Nie mogłam spać, obudziłam się nad ranem.
I poczułam się zupełnie jak wtedy, w październiku 2013 roku, gdy on wyjechał, ja zostałam.
Nie, nie wyjechał, on przecież poleciał. Rozentuzjazmowany, na skrzydłach nowych wyzwań, łakomy wrażeń, gotowy tymi skrzydłami zagarniać kolejne doświadczenia. I to nie sarkazm, nie, nie!
Sama go wspierałam w decyzji przyjęcia nowej pracy.
Mówiłam: jedź, spróbuj, to twoja szansa, szansa, która może się nie powtórzyć, jedź, to dobry moment, lepszego nie będzie. A nami się nie martw, my sobie damy radę, dzieci są coraz bardziej samodzielne, i już nie takie małe.
Nie takie małe. Iskierka – sześć lat, Groszek – pięć, Okruszek – w brzuchu.
Pewnie że pojawiały się też wątpliwości!
Uruchamiały się najczęściej w mroku nocy lub w okolicy bezsennego świtu. Krakały do ucha: że może wcale nie damy rady, że dzieci będą tęsknić za tatą, że pół roku to dla nich dużo i że relacji nie da się nadrobić.
I w ogóle małżeństwa na odległość nie wróżą nic dobrego.
A jeszcze zaczyna się sezon chorobowy, zaraz dzieci zaczną chorować, ja jestem w ciąży, pracuję. Kto mi pomoże? Rodzice i teściowie mieszkają 350 – 400 km od Dużego Miasta, nie będą w stanie do mnie przyjechać.
A przecież właśnie podjęłam awans na nauczyciela dyplomowego, jak to wszystko pogodzę? No jak?
Miałam świadomość, że będzie ciężko. Ale miałam też wiarę, że jednak SIĘ DA.
Da się, o ile dzieci będą zdrowe.
Da się, o ile ciąża będzie przebiegać bez powikłań.
Da się, o ile praca mnie nie przerośnie.
Przez pierwsze tygodnie rozłąki płynęliśmy dość łagodnie, na tratwie entuzjazmu i radości Igotaty. Ta nowość, jego zadowolenie dawały mi rozpęd i siłę.
A siły było trzeba, choćby do dźwigania zakupów.
Mleko, soki, woda, bo w Dużym Mieście tej z kranu nie dawało się pić.
Mieszkaliśmy na szóstym piętrze w bloku z wielkiej płyty, winda była, ale tak zwana „od półpiętra”. Dziesięć schodków trzeba było do niej przejść.
Niby niedużo, ale dla ciężarnej z torbami i z dziećmi uwieszonymi tych toreb – to jakby więcej.
Najgorzej było, gdy czegoś zapomniałam. Albo czegoś zabrakło: masła, mąki. Gdy dzieciom naraz zachciało się budyniu lub naleśników i musiałam szybko się ubrać i wyskoczyć do sklepu. Jak miało się zejść dłużej, musiałam brać dzieciaki z sobą. Ach, ile było tego ubierania zimą!
Kombinezony, buty, czapki, szale, rękawiczki.
![]()
Natomiast do osiedlowego sklepiku (w którym niestety było drożej) wychodziłam sama. Tak było łatwiej. Dzieciom włączałam bajkę, moje koło ratunkowe. Gwarancja, że się nie pokłócą, nie pobiją, nie popłaczą. Przed wyjściem zawsze zamykałam okna i balkon.
A i tak, jak tylko znajdowałam się na klatce nawiedzała mnie wizja, że one wychodzą na balkon, stają na stołku, bo chcą zobaczyć mnie i pomachać. Albo rozglądają się za bezpańskim kotem, psem, czymkolwiek. I przechylają się przez barierkę… Stop! Wystarczyło.
Puls przyśpieszał, na skroniach zbierał się pot, rozpinałam kurtkę.
– Mnie w ciąży też zawsze było gorąco – trajkotała sprzedawczyni. – Na dworze mróz, ludzie okutani, a ja rozpięta jak pani. Ale trzeba uważać, by się nie zaziębić. Z chorobą nie ma żartów.
Napięcie schodziło ze mnie dopiero na widok dzieci spokojnie siedzących na kanapie i wgapionych w telewizor. Czasem nawet pozycji nie zdążyły zmienić, zwłaszcza Groszek. Gdyby go przywiązać do telewizora, to by się tylko ucieszył. To był czas, gdy nie znosił spacerów (być może z powodu płaskostopia, być może lenistwa, do dziś nie wiem, a on nie pamięta).
Na każdą propozycję wyjścia reagował złością. Nawet plac zabaw go nie kręcił (a w Dużym Mieście place zabaw mieliśmy świetne). On wolał wozić autka po podłodze lub właśnie oglądać telewizję. Przeklętą i błogosławioną zarazem.
Przez pół roku żyłam życiem samotnej matki lub słomianej wdowy czy jak to się tam nazywa. Nie chciałam, by dzieci cokolwiek straciły z powodu decyzji rodziców. Przecież ten przedszkolny wiek taki ważny, myślałam, tu się kształtują podwaliny przyszłych pasji.
W Dużym Mieście panowała gorączka zajęć pozalekcyjnych dla dzieci już od najmłodszych lat.
Na placu zabaw mamy wyliczały, gdzie to nie chodzi ich Kubuś czy Julcia: angielski, tańce, gimnastyka korekcyjna, basen, i jeszcze to i tamto. Czułam presję, że tak trzeba, że to powinność rodzicielska, trampolina, która odbije dzieci do lepszego życia, potem będą mieć twardsze łokcie w wyścigu szczurów, którego nie unikną jako urodzeni w wyżu demograficznym i tzw. „podwójnych” rocznikach w klasie.
Dlatego w sobotę brałam dzieci na basen. Iskierka i Groszek uczyły się pływania na zajęciach grupowych, a ja nie siedziałam na widowni, tylko pływałam na oddzielnym torze, bo przecież pływanie w ciąży jest wskazane, uspokaja, odciąża kręgosłup, dobrze robi płodowi. No, same korzyści! Tylko dlaczego po wyjściu z wody jest tak cholernie zimno?
A w przebieralni jeszcze większy ziąb?
Gdy wszyscy troje wchodziliśmy do szatni, ociekający wodą, ze strojami obklejającymi skórę jak skorupa – nie wiedziałam, kogo pierwszego mam ubrać. Dzieci dzwoniły zębami, a mnie znów nawiedzały wizje czyhających chorób.
A choroba równa się problem. Bo co z pracą? Przerośnięte poczucie obowiązku nie pozwalało mi wziąć zwolnienia.
W sobotę po południu chodziliśmy na cykliczne teatrzyki muzyczne do domu kultury, bo przecież trzeba dzieci od małego oswajać ze sztuką; muzyka rozwija intelekt – niemal wszystkie mamy z naszego placu zabaw właśnie w ten sposób spędzały sobotnie popołudnia.
Na szczęście lubiliśmy te przedstawienia.
I nie trzeba było iść daleko, ot trzy przystanki autobusem i już.
Okruszek w brzuchu się cieszył. I z ludźmi mogliśmy trochę pobyć.
I myśli zająć, tęsknotę odpędzić.
Od grudnia do końca lutego na naszym osiedlu instalowano lodowisko.
Mieć profesjonalne lodowisko pod blokiem i z niego nie korzystać?
Nie może być! Toteż chodziliśmy.
Dziecka pięć i sześć lat jeździć na łyżwach nie umiały, ale na lodowisku w niedzielne poranki odbywały się lekcje grupowe. Co prawda godzina zatarła mi się w pamięci, pozostało tylko wrażenie wczesności.
Potem jeszcze kościół. Bunt Groszka ogromny. Ryk protestu słyszalny w całym bloku (dziesięciopiętrowym), przynajmniej tak mi się zdawało.
Nasłuchiwałam, czy ktoś nie przyjdzie ze skargą albo by sprawdzić, czy dziecku nie dzieje się jaka krzywda.
Nikt nie przychodził. Mimo że w blokach z wielkiej płyty, ściany są naprawdę cienkie.
Z każdym tygodniem rozłąka doskwierała coraz bardziej.
Po weekendzie pokój nauczycielski zwykle tętnił od rozmów. Zewsząd otaczały mnie strzępy opowieści, tu imieniny teściowej, tam wyjście do teatru, galerii, porządki, spacer, nudzenie się, czasem utyskiwania na mężów, którzy albo za dużo pracują albo za mało. Ugotują, nie ugotują. Pamiętają o rocznicach, nie pamiętają…
Igotata był daleko. Stał się głosem w telefonie. Niekiedy próbowałam przywołać jego twarz i nie potrafiłam. Gubiłam szczegóły. Rozmywał się obraz.
Rozmowy na Skype nam rwało, bo Internet nie był wtedy jeszcze taki rączy, może wielka płyta blokowała połączenia, może wieczorem wszyscy mieszkańcy bloku byli na łączach i dlatego je cięło?
Igotata promieniał od pracy. Narzekał jedynie na współlokatora, u którego wynajmował pokój, konfliktowy człowiek, któremu wszystko przeszkadzało: nawet odgłos uderzania palców o klawiaturę.
Wieczorami sprzątałam, nocami nasłuchiwałam.
Przez to, że Groszek i Iskierka byli w dzieciństwie bardzo chorowici, miałam obsesję na punkcie chorób (wspominałam o tym). Każde kaszlnięcie, sapnięcie, jęk wprawiały mnie w popłoch.
Budzik dzwonił zazwyczaj grubo przed szóstą.
Rano wszystko trzeba było robić szybko: obudzić dzieci, przygotować śniadanie, zjeść je, włożyć na siebie te wszystkie zimowe warstwy. Niczego nie zapomnieć.
Gdy przekręcałam klucz w zamku, dzieci już przywoływały windę.
Najpierw szliśmy zaprowadzić Groszka do przedszkola, Iskierka mi asystowała, gdy pomagałam mu rozebrać się w szatni. Gdy Groszek znikał w sali „Jeżyków”, szłyśmy do „naszej” szkoły.
Iskierkę zostawiałam w szatni dla zerówek, stamtąd sama szła do klasy, a ja – do pokoju nauczycielskiego po dziennik i do sali lekcyjnej.
O ósmej zaczynały się lekcje, które odmierzały rytm dnia.
W szkole było za głośno na tęsknotę.
W szkole trzeba było trwać w nieustannej gotowości i uważności na dzieci.
Rozłąka najbardziej mi dokuczała podczas badań kontrolnych.
Słyszałam historie o tatusiach zwalniających się z pracy, by iść z ciężarną żoną na USG, posłuchać bicia serduszka, popatrzeć na ekran i pozgadywać, gdzie nóżka, gdzie rączka, którą maleństwo zaraz pomacha.
U nas nie było niczego z tych rzeczy!
Do lekarza chodziłam zawsze w pojedynkę. Sama podglądałam Okruszka, czułam jego ruchy, głaskałam go, rozmawiałam z nim.
Uspokajałam go, gdy w szkole było zbyt głośno albo gdy wieczorem nie miałam nastroju i chciało mi się tylko płakać.
Co jakiś czas w mieszkaniu coś się psuło, na przykład raz obluzowała się klamka w drzwiach wejściowych. Pewnego poranka, gdy wychodziliśmy do przedszkola i szkoły – klamka została mi w ręku, a – co gorzej! – drzwi nie można było zakluczyć.
Nie wiedziałam, co robić. Zresztą nawet nie było czasu na myślenie, bo przecież trzeba zdążyć na lekcje. Zaryzykowałam. Nie zakluczyłam drzwi, klamkę wsadziłam do otworu jako atrapę.
Odprowadziłam Groszka, Iskierkę, a potem w pokoju nauczycielskim ukradkiem ocierałam łzy, bo raz – zeszło ze mnie napięcie poranka, dwa – wyobraźnia podpowiadała mi, że po powrocie do domu, nic w nim nie zastaniemy.
Nie, żeby było tam coś specjalnie wartościowego, bo nie było.
Może mój komputer, a w nim pomoce do pracy i materiały do awansu.
No i telewizor. Telewizor był w sumie najważniejszy, bo mieścił bajki Groszka.
W awaryjnych sytuacjach bez telewizora ani rusz!
Rozkleiłam się przy przyjaciółce, uczącej polskiego. Ania obiecała przysłać do moich drzwi swojego męża. Przyszedł Krzyś i – ot tak! – naprawił klamkę, a ja znów się rozpłakałam, tym razem z ulgi. Nikt nie zdążył nas okraść. A przecież mówią, że w Dużym Mieście tak niebezpiecznie, złodzieje, bezdomni.
Pół roku takiego życia.
I trzeba było podjąć kolejną decyzję. Co dalej?
Urodzić dziecko w Dużym Mieście i nadal żyć mniej więcej w ten sposób? Można.
Jednak wówczas Igotata prawie nie znałby swoich dzieci.
Nie uczestniczyłby w pierwszym roku życia Okruszka, gdy wszystko się tworzy: uśmiech, gaworzenie, chwytanie, siadanie, wstawanie, pierwszy kroczek, pierwszy ząbek.
Ja też nie wiem, ile byłabym w stanie jeszcze znieść. Niewiele.
31 marca 2014 r. przyjechałam z dziećmi do Holandii, byłam w ósmym miesiącu ciąży.
Planowałam, że w Holandii urodzę, spędzę urlop macierzyński, wychowawczy, a potem wrócimy do Polski, do Dużego Miasta.
Wtedy naprawdę w to wierzyłam.
Życie napisało nam jednak inny scenariusz, przydzieliło nowe role.
Dlaczego w ogóle o tym wszystkim napisałam? Minęło dziesięć lat.
Po co wracać do przeszłości?
Nie wiem po co.
Może żeby pokazać kulisy.
Pokazać, jak wygląda zaplecze pewnych wyborów.
Bo kulis, skrytych za blichtrem sceny, zwykle nie widać.
Bo na pierwszym planie zwykle jest tylko szampan, bukiet kwiatów, nagroda i oklaski.
Dobrze, że o tym wszystkim piszesz, bo to samo życie, a w życiu nic nie nie bywa czarno-białe, poza tym twoja relacja stanowi świetne uzupełnienie opisu męża.
Byłaś bardzo dzielna! ja z moim jedynakiem miałam połowę problemów, więc tym bardziej podziwiam Ciebie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, Jotko za Twój czas, za pochylenie się nad tak długaśną notką i jeszcze słowa wsparcia na dodatek. 🙂
No tak to było: po wpisie Igotaty zalały mnie wspomnienia i poczułam potrzebę podzielenia się nimi.
A jeśli chodzi o dzieci, to nie umniejszaj swojemu trudowi wychowawczemu.
Jedynak, dwoje, troje… – mniejsze czy większe trudności pojawią się zawsze i u każdego.
Okruszek to w pewnym sensie też jedynaczka (bo w naszej rodzinie już kolejne pokolenie) i powiem Ci, że często wymaga więcej uwagi, czasu i zabawiania niż dwoje starszaków, gdy byli w jej wieku, bo oni godzinami pięknie się razem bawili.
Za to Ty teraz jesteś na etapie „zbierania owoców”: możesz cieszyć się wnusiem i być dumna z syna. 🙂 I super.
PolubieniePolubienie
Dużo znam osób, które wyjechały tylko na chwilę do Holandii. Ja od zawsze wiedziałam, że zostaję. Innej opcji nie było. Powrót do Polski to koszmar, który kilka razy nam się obojgu z mężem śnił. Nadal nie chcemy zostawiać tego, co zbudowaliśmy w nl. Twoja decyzja była o wiele bardziej poważna, bo macie dzieci. Cieszę się, że wyjechaliście cała rodzina, a nie jak większość ludzi, zostawiliście dzieci dziadkom.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję Traszko za miłe słowa. 🙂
Dobrze, że czujecie się w Holandii „na swoim miejscu”.
Tak jest łatwiej i lepiej. No i najważniejsze, że jesteście jednomyślni w swej decyzji, wspieracie się nawzajem i realizujecie Wasze cele.
Faktycznie, z dziećmi sprawa się nieco komplikuje, wybory są trudniejsze. Opcji rozłąki z dziećmi nigdy nie zakładałam i wolę jej sobie nie wyobrażać.
Troszkę obracam się w środowisku rodzin polonijnych, więc widzę, że ludzie doświadczają różnego rodzaju rozstań.
Relacja na odległość z własnymi dziećmi – jest najtrudniejsza i budzi najwięcej emocji.
PolubieniePolubienie