Oddaliśmy tydzień lata. Świadomie i dobrowolnie wymieniliśmy słomkowe kapelusze na zimowe czapki, których w Holandii nie nosiliśmy nawet w styczniu. Zamiast lekkich sukienek i spodni do kolan – długie dżinsy.
Szyja wtulona w bawełniany komin, dłonie grzejące się w rękawiczkach.
Trekkingowe buty. Ciepła herbata w termosie…
Może pamiętacie, jak kiedyś wspominałam, że Igotata świętował jubileusz dziesięciolecia pracy?
W firmie, w której jest zatrudniony, przełożony docenia przepracowane lata nagrodą lojalnościową w postaci wyjazdu rodzinnego do jednej z europejskich stolic (z puli wyznaczonych przez zwierzchnika). Voucher ma ważność przez rok (ten Igotaty był z października 2023, niewiele brakowało by się zdezaktualizował) i dotyczy weekendu, z tym że można przedłużyć pobyt dopłacając we własnym zakresie. Tak też uczyniliśmy.
Nasz wybór padł na Reykjawik.
Weekend na Islandii brzmiał nam za krótko, więc zdecydowaliśmy się polecieć na tydzień. I… też okazało się za krótko!
Islandia ma WIELE do zaoferowania: jej krajobrazy są unikalne; księżycowe widoki budzą zdumienie, zachwyt, niekiedy lęk, a na pewno respekt wobec potęgi natury.
By zobaczyć coś poza Reykjavikiem, wynajęliśmy samochód.
Terenowy, bo jeździliśmy również po drogach szutrowych, raz po ubitej lawie.
O odpoczynku nie było mowy! Ograniczona ilość dni zobowiązywała do dyscypliny. Wczesna pobudka, szybkie śniadanie, prowiant na drogę i w trasę!
Jazda przeplatała się ze zwiedzaniem. Do punktów noclegowych docieraliśmy pod wieczór.
Spaliśmy różnie: w domu na odludziu przy farmie owiec, w schronisku ze wspólną kuchnią i jedną toaletą na pół piętra, w leśnym domku letniskowym…
Codzienne przemieszczanie się z pewnością było urozmaiceniem, lecz oznaczało nieustanne noszenie bagaży, poranne pakowanie się i upewnianie (kilkukrotne!), czy aby na pewno niczego nie zostawiliśmy.
O jedzenie troszczyliśmy się na własną rękę, robiąc zakupy w islandzkich dyskontach netto czy Śwince.
Wszak lecieliśmy tylko z bagażem podręcznym.
To nie był wyjazd wypoczynkowy z założenia.
Wyznaczyliśmy azymut na przygodę.
I nawet pogoda nie zdołała nas zniechęcić, a dwa ostatnie dni to było notoryczne zmaganie się z siekającym deszczem. Wiatr wdzierał się pod ubrania, moja czarna peleryna łopotała jak olbrzymi kruk. Przemoczone na wskroś spodnie nie chciały schnąć.
Z powodu warunków atmosferycznych odwołano wycieczkę do wnętrza lodowca, którą zakupiliśmy. Rodzina była niepocieszona, ja przyjęłam tę wiadomość znacznie spokojniej, zwłaszcza gdy przekonałam się, jaki armagedon panuje na miejscu zbiórki.
Bo na zbiórkę dotarliśmy! O czasie, nawet przed.
Po półtoragodzinnej jeździe przez powulkaniczną pustynię, po wybojach, gdy zewsząd tylko połacie ciemnej gleby, muldy, zero roślinności, zwierząt, ludzi, a w blachy naszego dustera uderzał wicher – wysiedliśmy w punkcie zebrań.
Wróć, nie tak szybko! Wyjście z auta graniczyło z cudem!
Gdy podjęliśmy próbę otworzenia drzwiczek, delikatnie, z wyczuciem, ledwie na parę centymetrów, powietrze wtargnęło do środka ze świstem i taką siłą, jakby chciało wyrwać drzwi z zawiasami.
Igotata jeszcze raz odpalił silnik i starał się ustawić dacię w jak najbardziej bezpieczny sposób. Dopiero wtedy jakoś zdołaliśmy wyjść na zewnątrz.
Momentalnie zgięło nas w pół. Wicher targał nami jak kukiełkami z gałganków.
Czuliśmy się jak na Marsie, zrobienie kroku wymagało mnóstwa energii.
Strach zajrzał mi w oczy, gdy zobaczyłam, jak wiatr smaga wątłą Iskierką i najniższym Okruszkiem. Jakby chciał porwać dziewczyny, unieść nad ziemią, pobawić się nimi, a potem porzucić jak niechciane zabawki. Tylko to porzucenie wiązałoby się z upadkiem na kamienie.
Dookoła pustka.
Jakieś pomieszczenie gospodarcze a la szatnia czy kantyna – zamknięte na cztery spusty. Wewnątrz żywego ducha. Na zewnątrz – również.
Tylko na parkingu stały trucki z wielkimi kołami, dostosowane do jeżdżenia po śniegu i lodzie. Igotata nie mógł się dodzwonić do organizatorów. Telefon niemal wyrywało mu z ręki. Nikt nie odbierał, słaby zasięg. Ogarnęły nas złe przeczucia.
Wtedy podjechał minibus. Uff, więc jednak.
Bus miał drzwi przesuwane wachlarzowo, więc kierowca nie musiał manewrować z odpowiednim ustawianiem się w stosunku do wiatru.
Kilkoro turystów z dziećmi w wełnianych czapkach wystawiło głowy na zewnątrz, rozglądając się po okolicy.
Szofer, nie wstając z siedzenia, zwrócił się do nas z zapytaniem, czy długo czekamy, czy jesteśmy sami i czy nie widzieliśmy nikogo z organizatorów. No, nie! A czekaliśmy ze dwadzieścia minut, próbując utrzymać ciało w pionie.
Kierowca, Islandczyk, przyłożył komórkę do ucha.
Chwilę czekał, po czym coś zawołał do aparatu, jego usta to się otwierały, to zamykały. Twarz wyrażała skupienie. W końcu odłożył telefon.
– Cancelled! – krzyknął. – Odwołane.
Ubrani na cebulkę turyści wsiedli do środka, drzwi się za nimi zasunęły.
Odjechali.
Zostaliśmy sami. Sami na pustyni.
– Tak musi wyglądać koniec świata – pomyślałam.
Igotata się wściekał, już nawet nie tyle, że wycieczka odwołana, ale że nikt nas o tym nie uprzedził, przez co straciliśmy mnóstwo czasu telepiąc się po wertepach.
A teraz musimy z powrotem.
Tymczasem ja wsiadłam do samochodu z ulgą.
Chciałam jak najszybciej zostawić te apokaliptyczne pejzaże, a wraz z nimi moje demony, lęki, wizje ludzi unoszących się w powietrzu i fruwających po niebie jak popsute latawce z oderwanymi linami.
Wnętrze dustera stało się przytulnym gniazdkiem, odpornym na wiatr i dudnienie deszczu. Brudne krople zalewały szyby. Białą karoserię całkowicie upstrzyły cętki piasku upodabniając ją do maści dzikiego drapieżnika. Ba, dacia była drapieżnikiem!
Zwyciężyła z trudnymi warunkami atmosferycznymi.
Spadł nam kamień z serc, nawet nie jeden a cały stos, gdy w końcu wyjechaliśmy na szosę. Gdy w końcu zobaczyliśmy inne samochody.
Przyjazne, mrugające światłami.
Wówczas uświadomiłam sobie, że już dawno nie czułam w trzewiach takiego strachu, że już dawno nie miałam świadomości słabości ludzkich ciał, pokory wobec czegoś znacznie większego, co chwyciło nas w łapska jak pionki, by móc przesuwać nimi po wielkiej planszy do gry.
Coś niesamowitego kryje się w islandzkiej ziemi.
Stumilowe korytarze wydrążają jej wnętrze, a w grotach i jaskiniach toczy się drugie życie. Aż kipi!
Elfy, trolle, duchy, cienie wikingów, olbrzymy.
Urzędują od środka. Stawiają kotły na gazie, mniejsze, większe.
Gotują strawę, hektolitry zupy, tajemne wywary. Para aż bucha.
Dymy przeciskają się przez szczeliny i wylatują oparami na świat, ten ludzki.
Ziemia pulsuje sokami. Ziemia dyszy. Ziemia parska.
W źródełkach gulgoczą fontanny z błota. Kipi siarkowy wrzątek.
Ziemia – taka dumna, taka harda – wywraca swe powłoki, eksponuje wnętrzności, a tam: baśniowe kolory poukładane warstwami jak falbanki balowych sukien wszystkich tych elfek, elfic, elfiuszek.
Islandzka ziemia bez przerwy domaga się uwagi.
Naprzemiennie, łagodnością i surowością: chodź, pokażę ci coś ładnego! – i zaraz: a teraz masz, bój się, drżyj!
Dwukrotnie byliśmy świadkami eksplozji wulkanu.
Na szczęście niegroźnego. I daleko. Po drodze, przypadkiem.
Pierwszego dnia pobytu jadąc z lotniska Keflavik w stronę Reykjaviku i już na koniec, wracając na lotnisko.
Przez szybę obserwowaliśmy stożek na horyzoncie, z tańczącymi nad nim iskrami ognia. Magma w kolorze maliny spływała strużką.
W powietrzu momentalnie rozniosło się ciepło i gryzący zapach dymu.
Wsiadając do samolotu czułam jednocześnie niedosyt i ulgę.
Ma to sens?
O mamo, jaka wyprawa, super mega fajne doświadczenie!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Wyprawa krótka, ale intensywna. 🙂
Dzięki, Joteczko!
PolubieniePolubienie
O ja… to dopiero jest przygoda ! Mając chęć wyjechać dokądkolwiek człowiek nie zdaje sobie sprawy co tak naprawdę może go spotkać. Opisy piękne i przerażające jednocześnie ! Podejrzewam, że mieliście w sobie mnóstwo niepokoju. Nie dziwię się, że poczułaś ulgę, gdy wracaliście do domu. Jeśli poczułaś niedosyt to znaczy, że ten wyrzut adrenaliny był potrzebny. Chyba na jakiś czas wystarczy Wam Islandii ?
Kiedyś mieliśmy przygodę w Karkonoszach. Gdy nasze dzieci miały po 8 i 11 lat wybraliśmy się zimą na Śnieżkę. Na szczęście nie pieszo. Pojechaliśmy wyciągiem. Tam na górze tak mocno wiał wiatr, że zamarzały nam czapki, szaliki, włosy, nosy i usta. Można było na chwilę schronić się w schronisku i potem jak najszybciej wracać do domu. Pozdrawiam ciepło :)))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Rety, Ula, to nieźle Was wtedy zmroziło!
Dobrze, że schronisko było otwarte i mogliście się chwilę ogrzać, nabrać sił na zejście.
Na szczycie Śnieżki zadaje się też jest specyficzny mikroklimat: odczuwalność niskiej temperatury znacznie większa, bo i wiatr dotkliwszy.
I u nas, widzisz, było podobnie, tylko zamiast śniegu i mrozu w połączeniu z wietrzyskiem – deszcz.
Rano, gdy wyjeżdżaliśmy z noclegu – w dolinkach względny spokój, ot jedynie mżawka, nic nie zapowiadało armagedonu pogodowego, jaki zastaliśmy na miejscu zbiórki.
A tam, na przedsionku lodowca, warunki meteorologiczne widocznie rządzą się własnymi prawami.
Mimo wszystko jeszcze kilka dni zostałabym w Islandii.
10 dniowy to opcja idealna. 🙂
Serdeczności. 🙂
PolubieniePolubienie
rany! Aaale wycieszka…mimo wszystko pojechalabym na weekend. obejrzec to wszystko wulkaniczne, bo wulkany kocham – w zyciu wdrapalam sie na dwa i mam niedosyt. Ale w tej chwili kawalek Europy jest jakby w pewnym zagrozeniu, bo cholera wie, co wulkan wymysli… Ale nie zazdroszcze strachu – panorama iscie marsjanska badz ksiezycowa. Mam nadzieje, ze nikt sie nie przeziebil!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, Krysiu. 🙂
Nie, byliśmy opatuleni na cebulkę i na szczęście uniknęliśmy przeziębienia.
A w samochodzie było cieplutko.
Teraz wspominam tę sytuację z uśmiechem.
Igotata już odżałował tę wyprawę na lodowiec, a właściwie jej brak.
Później, już w samym Reykjaviku, mogliśmy doświadczyć namiastki jaskini lodowej w Perlan – muzeum interaktywnym.
Dobre i to.
Pozdrawiam cieplutko. 🙂
PolubieniePolubienie
jak się człowiek wybiera na koniec świata, to powinien spodziewać się końca świata. być może zawróciliście w ostatniej chwili.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Zgadzam się z Tobą. Mądre słowa.
PolubieniePolubienie
Super przygoda, piękna foto-relacja:)
Pozdrawiam całą Rodzinkę bardzo serdecznie:)
Morgana
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pięknie dziękujemy, Morgano.
Dla nas przyjemność podzielenia się. 🙂
I oczywiście odwzajemniamy pozdrowienia. 🙂
PolubieniePolubienie
Ale Wam zazdroszczę takich wycieczek w nowe miejsca, na spontanie, z energią i uśmiechem 🙂
Ja też mam ostatnio wielką radość…. Zapraszam Cię do siebie 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Twoja radość zawsze mnie cieszy, a TA to już szczególnie. 🙂
PRZECUDOWNIE!!!
Wierzę, że Twoja codzienne życie będzie teraz łatwiejsze i piękniejsze.
Wpadło do niego na pewno więcej światła i możliwości.
Korzystaj i ciesz się tym, Celcie!
Tak bardzo na to czekałeś.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Oj czekałem, tak… I chociaż dalej jestem zależny od Rodziców, to już w dużym stopniu nie na zewnatrz. Bo teraz za swoją jazdę będę odpowiadać tylko ja 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Szerokości i samych przyjemności!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Trzymaj stale kciuki, żebym albo ja w coś nie wjechał, albo coś nie wjechało we mnie 😀
PolubieniePolubione przez 1 osoba