Dziś, gdy jesienny chłód wpełza pod rękawy i nogawki, naszła mnie ochota, by otulić myśli, rozgrzać nastrój. Zatęskniłam za słońcem, za beztroską letnich dni. Zachciało mi się popatrzeć na morze, na tę wielką przestrzeń, rozkołysaną falami, zmieniającą kolor w zależności od pory dnia i pogody.
Granatową, turkusową, a dziś to pewnie szarą.
W połowie sierpnia, właśnie nad Bałtykiem, świętowaliśmy z Igotatą 20. rocznicę ślubu.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ma nazwę: porcelanowa.
Ładnie, prawda? Tak dostojnie, elegancko, a jednocześnie budzi pozytywne skojarzenia: porcelanowa filiżanka wypełniona herbatą cudownie ogrzewa dłonie. Daje namiastkę luksusu, dostępną dla każdego.
Porcelana, będąc materią wytrzymałą i odporną, nadal zachowuje kruchość.
Zupełnie jak małżeństwo, nawet to z dłuższym stażem.
Porcelanowy dzbanek przyjmie wrzącą wodę i się nie odkształci, nie pęknie. Ale gdyby rzucić nim o ścianę, wiecie, tak z całej siły, podejrzewam, że by pękł.
Teoretyzuję, bo nie sprawdzałam. ![]()
Na okoliczność okrągłej rocznicy sprezentowaliśmy sobie dwudniowy wyjazd do Sopotu.
Dlaczego właśnie Sopot?
Poniekąd ze względów praktycznych: z mojego domu rodzinnego do Trójmiasta jest w miarę blisko, a Igotata miał lot z Holandii do Gdańska (z Gdańska do Sopotu to już przysłowiowy rzut beretem).
Sopotu nie znaliśmy, tyle co ze słyszenia: że molo (najdłuższe nad Bałtykiem), że koncerty w operze leśnej, że uzdrowisko, ale latem to lepiej stamtąd uciekać, bo tłumy ogromne przewalają się po monciaku. Wszystko prawda!
Sopot, trochę jak porcelana czy, jak kto woli, jak dojrzałe stażem małżeństwo – w swoim worze pomieścił to wszystko, tak zmyślnie, że nic nie przeszkadzało, a wszystko było jak trzeba.
Najwięcej było morza.
Nieprzebrana szklista tafla, bezustannie w ruchu, nawet gdy wydawało się, że fale śpią. I choć na plaży tłok, to zawsze znalazł się jakiś fragment piasku zapraszający w gości.
Szczęśliwie, o świcie i wieczorem – robiło się pusto.
Rocznicę uczciliśmy wschodem słońca.
Dotąd nad morzem widywaliśmy głównie zachody.
Jednak słyszeliśmy, że w Sopocie warto zobaczyć, jak słońce wynurza się z wody. Nastawiliśmy budzik na piątą i skoro świt ruszyliśmy deptakiem na plażę.
Wyobrażałam sobie, że będziemy iść w całkowitej ciemności, lecz nie – światło prześwitywało przez połacie nieba, jakby tylko czekało za kurtyną na moment wyjścia na scenę.
Przysiedliśmy na piasku. I wtedy słońce zagrało dla nas spektakl.
Odsłaniało się powoli, paseczek po paseczku. Najpierw delikatnie barwiło wodę i niebo, a potem chlusnęło złotem jakby z wiaderka rozlewając je na na morską taflę.
Odebraliśmy to jako zaproszenie do wejścia do wody, do zanurzenia się w złocistości. Zamoczenie nastąpiło łagodnie, delikatne fale nam pomogły i już po chwili płynęliśmy po złotym torze w tę i z powrotem, w tę i z powrotem.
I może zabrzmi to dziwnie, ale z każdym kolejnym posuwistym ruchem ramion, z każdym wyrzutem nóg – czułam, że napełniam się szczęściem. I siłą. Spokojem.
Czułam się, jak dziecko głaskane przez matkę.
Mnie głaskała woda i słońce jednocześnie. Wyszłam na brzeg silniejsza.
Potem poszliśmy na śniadanie. Och, jak nam smakowało!
A później do kościoła, bo właśnie przypadała niedziela. Co prawda miałam inny pomysł na ten dzień – chciałam wybrać inny kościół, inną godzinę, by potem ruszyć na spacer plażą w kierunku Gdyni, na klif orłowski.
Ale Igotata się uparł. Idziemy do Boboli, na dwunastą.
Na klif już nie zdążymy, bo o siedemnastej zarezerwował stolik w restauracji przy molo.
Cóż, w małżeństwie chodzi o kompromis. Niech dziś będzie po Igotatowemu, na klif w wybierzemy się jutro, przed powrotem do domu.
Kościół Boboli jest niewielki, bardziej to kaplica niż kościół.
Zaczęła się msza święta, zagrały organy, zapatrzyłam się ołtarz i na turkusowy witraż z motywem morskim, z łodzią i Jezusem na falach.
Gdy dotarły do mnie słowa kapłana, że dziś modlimy się o błogosławieństwo w dwudziestą rocznicę ślubu – i tu nasze imiona! – pomyślałam „co za zbieg okoliczności! Aż niemożliwe, no popatrz, Igotato, to normalnie jakiś znak!”
Uśmiechnęłam się z tego zadziwienia i spojrzałam na męża, czy on też to usłyszał tę zbieżność imion, no szok po prostu.
Gdy zobaczyłam jego śmiejące się oczy, zrozumiałam, że to nie był przypadek. Dlatego tak upierał się przy tej konkretnej mszy. Potem ksiądz jeszcze wspomniał nas w modlitwie powszechnej i w błogosławieństwie. Wzruszenie ściskało mnie za gardło.
Na mszy była też obecna pani Monika Górska, pisarka, dziennikarka i reżyserka, która w ramach ogłoszeń opowiedziała o swojej książce.
„Zaufaj mi” to historia jej ciekawego, barwnego i pięknego życia, książka zarażająca wiarą i nadzieją.
Po mszy ustawiliśmy się w ogonku do autorki.
Pani Monika wypisywała dedykacje z wielką cierpliwością i uważnością na kupujących, co trochę nas speszyło, ale bardziej ujęło.
A potem… potem zrobiliśmy się głodni. ![]()
Ale skoro restaurację mieliśmy zarezerwowaną na siedemnastą, nie warto było w międzyczasie niczego przegryzać.
Poszliśmy zatem na molo. Wszak to obowiązkowy punkt pobytu w Sopocie.
Molo wyciąga się w stronę morza jak ramię, pomocne, przychylne, służące wsparciem. Fale je podmywają, atakują, ale krzywdy nie robią.
Przeciwnie – częstują cennym jodem.
Wędrując po molo, czułam się tak, jak bym wsiadła na statek.
Szeroki, drewniany pokład, balustrady, drepczące mewy i zewsząd morze.
Wyobraziłam sobie ludzi, którzy również kiedyś tędy szli.
Zmieniała się rzeczywistość, polityka, wiedza, sztuka, moda, a molo trwało.
Obserwowało. A co plotek się nasłuchało, sekretów!
Asystowało niezliczonej liczbie zdjęć. Gdyby wszystkie zrobione tu portrety i pejzaże wywołać, to fotografie pewnie przykryłyby całą morską toń.
W końcu doczekaliśmy się pory kolacji, która zarazem była naszym obiadem.
Rezerwacja okazała się niepotrzebna, byliśmy sami w sali.
Trochę nas to zaniepokoiło. Uspokajaliśmy się myślą, że najprawdopodobniej wstrzeliliśmy się w porę między posiłkami i goście albo już zjedli, albo dopiero przyjdą.
W menu potraw było niewiele (ponoć to dobry znak), nazwy dań brzmiały oryginalnie, ale apetycznie.
Okazało się, że serwują tu kuchnię molekularną, znaną z nietypowych połączeń smakowych i ciekawych faktur jedzenia. Zdecydowaliśmy się tylko na danie główne: rybę. Ale jakież ta ryba miała wyszukane towarzystwo: salsa limonkowa, kruszonka ziołowa, żel malinowy, puder sezamowy, pumeks z czarnego sezamu… Ho, ho.
Wszystko było smaczne, lekkie i delikatne, ale najeść, to się nie najedliśmy.
Brakowało nam ryżu, ziemniaków, frytek czy jakichkolwiek węglowodanów.
Zrozumieliśmy, czemu pani kelnerka tak bardzo zachęcała nas do zamówienia przystawek. Nam się wydawało, że to za dużo, że tyle nie zjemy.
Cóż, zostało miejsce na deser. 🙂
Tu też zadziwiliśmy się niezwykłymi połączeniami. Nie pamiętam już dokładnie co jedliśmy (ja chyba – bezę malinową do spółki z aksamitnym kremem), ale smak był tak pyszny że wyjadaliśmy okruszki z talerza.
A potem znów spacer.
Leniwie dreptaliśmy sopockimi uliczkami, podziwiając tutejsze wille i kamienice, charakterystyczne dla europejskich kurortów.
Każda jest inna, choć w zbliżonym stylu, z kilkoma wieżyczkami, fikuśnymi balkonami, łamanymi dachami.
Przykładowe wnętrze takiej kamienicy można zobaczyć w Muzeum Sopotu, do którego wstęp w niedzielę był nieodpłatny.
A nazajutrz poszliśmy na Orłowski Klif. To był długi spacer, taki jak lubimy.
W jedną stronę szliśmy promenadą, a potem przez park, zaś wracaliśmy tylko plażą, boso po piasku.
Szczęśliwie się złożyło, że podczas naszych dwóch dni w Sopocie, spotkaliśmy się z Kasią, która wróciła do Polski po wieloletniej emigracji w Holandii.
Kasia to taka dobra duszka, pomagająca ludziom, obdarzona głęboką intuicją i licznymi talentami. Jej życie jest zawsze ciekawe i pełne „nowych początków”, nie mogliśmy się nagadać. ![]()
Kasia podarowała nam prosecco, które przykuło w sklepie jej uwagę, gdy jeszcze nie wiedziała, że się spotkamy. Po prostu poczuła, że coś wisi w powietrzu i szykuje się jakaś okazja. A gdy się zameldowałam z Sopotu i wspomniałam o naszej rocznicy, tylko pokiwała głową. Już wiedziała. Dziękuję, Kasiu!
O mały włos a spotkalibyśmy się z jeszcze jedną osobą, blogerem Celtem, który również spędzał wakacje w Trójmieście. Niestety rozminęliśmy się raptem o dwa dni. Celcik przesłał nam widokówkę z pozdrowieniami.Bardzo to miłe, jeszcze raz dziękuję. ![]()
Można powiedzieć, że Trójmiasto sprzyja wakacyjnym spotkaniom i łączy ludzi.
Dwa dni to niewiele, by coś więcej zwiedzić, ale na świętowanie Porcelanowej Rocznicy wystarczyło. 🙂
Kochani!
Jeszcze wielu pięknych rocznic Wam życzę;)
Pozdrawiam najserdeczniej całą Rodzinkę;)
Morgana
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo dziękujemy! Pozdrawiamy również. 🙂
PolubieniePolubienie
Wspaniałe uczczenie rocznicy, gratuluje i życzę dalszych, pełnych miłości dni i udanych lat pożycia!
Wszystkiego najpiękniejszego:-)
U nas za rok 40 rocznica:-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Och, 40! 🙂
To jest dopiero powód do świętowania! 🙂
Daj znać u siebie na blogu, gdy przyjdzie ten wielki dzień, bym odwdzięczyła się życzeniami. 🙂 A za Wasze pięknie dziękujemy. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tęsknię za morzem od powrotu do domu. Dziękuję za te zdjęcia i Wasze wspomnienia 🙂 Mnie się nadal buzia cieszy na myśl, że byliśmy w tym samym miejscu w (prawie) tym samym czasie 😀
A przede wszystkim – najlepszej Porcelanowej dla Was, Kochani! Dużo, dużo miłości i wzajemnego zrozumienia na co dzień 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ogromnie dziękujemy, Celciku. 🙂 🙂 🙂
Za życzenia i całą Twoją serdeczność i życzliwość.
A ja Tobie życzę jeszcze wielu, wielu powrotów nad morze.
Najlepiej jak najczęstszych.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki śliczne, Igomamusiy! Chciałbym tego bardzo 🙂 Gdynia skradła mi serce. Reszta Trójmiasta też 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba