Czy macie czasem ochotę uciec od jesieni? Tej szarej, z deszczem wygrywającym na szybach swoje wprawki? Gdy wydaje się, że słońce gdzieś się zapodziało (pewnie na drugiej półkuli) i już nie wróci.
A niebo, zakryte pierzyną brudnych chmur, zszarzało na amen.
Prawda, że wtedy cudownie byłoby uciec od szarości i wilgoci? O, tak!
Najlepiej na wyspę pełną słońca.
Z pięknym krajobrazem, gdzie wznoszą się góry, gdzie rosną egzotyczne rośliny, wiecie te wszystkie palmy, kaktusy, draceny, fikusy, które przeważnie w doniczkach zdobią nasze mieszkania.
Natomiast na rajskiej wyspie rosną w naturze, w dodatku w rozmiarze XL, nie sposób więc ich przeoczyć.
Jesteśmy szczęściarzami, bo w holenderskich szkołach akurat nastał tydzień jesiennych ferii i udało nam się wyrwać na Teneryfę, jedną z siedmiu archipelagu kanaryjskich wysp.
Tylko na pięć dni, ale przecież dobre i to. Bardzo dobre! ![]()
To była szybka decyzja, spontaniczna, na zasadzie a nuż coś się trafi.
Poszliśmy do biura podróży i podłapaliśmy ofertę last minute.
Był to nasz pierwszy w życiu wyjazd typu all – inclusive. Serio. Dotąd organizowaliśmy sobie wyjazdy bez pośrednictwa, jedzenie przygotowywaliśmy sami.
All – inclusive znałam jedynie ze słyszenia i z relacji w Internecie.
Wiedziałam, że dostaje się opaskę na nadgarstek i – fruu! – można korzystać z wszelkich hotelowych dobrodziejstw: pływać w basenie, uczestniczyć w zajęciach rekreacyjnych no i przede wszystkim nie trzeba martwić się o przygotowywanie posiłków, zakup napojów itp. Wszystko to mieści się w cenie, w tej magicznej bransoletce na nadgarstku.
Teraz i my mieliśmy takie bransoletki, dorośli – niebieskie, dzieciaki żółte (bez alkoholu) i mogliśmy sami doświadczyć, jak to wszystko działa. My, hotelowe świeżynki!
Pierwszego dnia wszystko nas dziwiło: że hotel taki wielki, ludzi masa, języki się mieszają, (przeważał francuski, brytyjski, niemiecki i rosyjski, ale Polaków spotkaliśmy sporo). Dostaliśmy pokój na czwartym piętrze z ładnym widokiem na basen i skoro świt dobiegł nas z zewnątrz jakiś harmider.
Wyglądamy przez balkon. Widzimy, jak ludzie rezerwują leżaki przy basenie. Rozkładają na nich kolorowe ręczniki, przypinają wielkimi klamerkami do oparcia, by wiatr czasem ich nie strącił. Uśmiecham się pod nosem: dotąd o takich scenach tylko czytałam, teraz – proszę – mam je przed oczyma.
A jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia zobaczyłam na dole… własnego syna! Groszek, na luzie, krzątał się przy leżakach, ustawiał pięć w równiutkich odstępach.
I jak sprawnie mu szło! Jakby robił to codziennie. Nasz specjalista od leżaków. ![]()
– A bo ja i tak wcześnie wstaję – tłumaczył się nie wiem po co. – Zobaczyłem, że inni już ustawiają, to też zszedłem. Co mi szkodzi.
Jak szybko człowiek dostosowuje się do nowej sytuacji.
Mieć swój leżak, to przecież jak mieć swój kawałek podłogi. Ważna rzecz. ![]()
Wokół basenu koncentrują się wszelkie aktywności.
Można się w końcu wybyczyć za wszystkie czasy, do znudzenia. Można się napatrzeć na błękitne niebo (a nie szare!) do woli, można poczytać książkę (widok ludzi czytających papierowe książki niezmiennie mnie cieszy, zaglądam na okładki, wyłapałam Remigiusza Mroza), można odpocząć po jodze, aquaaerobiku, water polo czy zwykłym pływaniu.
Przy basenie gra muzyka, głównie hiszpańskie i latynoskie kawałki, odbywa się pokaz mody.
A wieczorem ciąg dalszy atrakcji: koncerty na żywo, występy flamenco i pokazy akrobatyczne.
I dyskoteki. Taki basenowo – rozrywkowy tryb dnia najbardziej odpowiadał Okruszkowi i Groszkowi.
Iskierka gorzej znosiła gwar, tłum i w ogóle upał. Uwierzycie? Było jej za gorąco i tęskniła za holenderskim chłodem.
No tak, basen to jeden punkt centralny, a drugim jest stołówka!
Widełki serwowania posiłków były tak szerokie, że jakby ktoś się uparł, to mógłby się załapać na dwa śniadania, dwa obiady i dwie kolacje.
Wachlarz potraw przeogromny, każdy znajdzie coś dla siebie: ryby, mięso, makaron, ryż, ziemniaki w różnych postaciach: pieczone, frytki lub puree.
Warzywa gotowane i surowe. Oliwki czarne i zielone, oliwa z pierwszego tłoczenia, sosy, sery. Desery w przeźroczystych pojemniczkach: galaretki z owocami, kremy, musy, ciasta z kremem na jeden gryz. Napoje zimne i ciepłe, dla dorosłych – piwo, wino, Sangria, kolorowe drinki.
A jakby ktoś zdążył zgłodnieć między posiłkami – choć moim zdaniem nie ma szans! – to koło basenu ma bar z frytkami, hot – dogami, kebabem i budkę z napojami i lodami.
Magiczna bransoletka na nadgarstku i bierzesz, co chcesz, bez dodatkowych opłat, bez noszenia portfela, karty, czegokolwiek. Tak właśnie działa all -inclusive.
Nie dziwcie się, że to powtarzam – dla nas to była nowość!
Oferta wygodna, wręcz rozleniwiaaająąącaaa, ale – ma to zalety.
Można w pełni odpocząć, nie trzeba się martwić, czym dzieciska nakarmić.
Przeciwnie – trzeba pilnować, by się nie przejadły i nie rozbolały ich brzuchy.
Bo dzieci umiaru nie mają, a różnokolorowe galaretki kuszą i chciałoby się wszystkie spróbować. Czy można dziwić się dzieciom?
Choć niektórym dorosłym to się akurat dziwiłam.
Nie żebym specjalnie zaglądała ludziom w talerze, bo przecież mają prawo jeść, co chcą i ile chcą. Ale niektórzy nakładali sobie tak wielkie porcje i tak pomieszane (góra frytek, obok makaron z sosem, mięso, ryba, wszystko razem) że podziwiam, jak byli w stanie to strawić.
Nie wiem, może kwestia przyzwyczajenia.
Ja wolałam zachować ostrożność, choć owszem, też sobie żywieniowo pofolgowałam i gdy w drodze powrotnej wciągnęłam dżinsy – poczułam, że podejrzanie się skurczyły. ![]()
A przecież starałam się jak najwięcej ruszać, brałam udział w zajęciach strechingu, i aerobiku. Pływałam na potęgę, spacerowałam, wspinałam się stromymi uliczkami.
A mimo to spodnie ciasne!
Nie szkodzi. Taki urok wakacji.
A przecież to było zaledwie pięć dni. Pięć dni w raju.
Pięć dni… minęło za szybko!
I znów jesteśmy w Holandii. Patrzę przez okno na szare niebo.
Deszcz ćwiczy swoje palcówki na szybach. Krople spływają w dół wąskimi strużkami.
Plecaki rozpakowane, pranie zrobione. Tylko jednej bluzki nie włożyłam do pralki. Celowo.
Bo wchłonęła w siebie cały zapach wyspy.
Teraz biorę tę bluzkę do rąk jak talizman. Przykładam do twarzy.
Zanurzam w niej nos i wdycham, wdycham, wdycham.
By jak najdłużej zatrzymać zapach Teneryfy. Zapach słońca, wulkanicznych skał.
Jeszcze trochę uciec od jesiennej szarugi.
O tak, żyć, nie umierać! To samo mieliśmy na Krecie!
Drogo, ale każdemu polecam, dla frajdy i pełnego relaksu.
Taki wyjazd jesienią, to same plusy, a gdy last minute, to i konta nie wykasuje:-)
Niech Was te endorfiny grzeją cała zimę!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, Jotko! Oj tak, taki wyjazd to totalny luz i beztroska.
Masa endorfin. Muszą nas grzać, bo przed nami 4 zimne miesiące.
A wiesz, Kreta marzy nam się od dawna, teraz też o nią pytaliśmy, ale dla 5 osób last minute w naszym lokalnym biurze podróży była tylko Teneryfa i Turcja. Wrzuciłabyś mi Jotko link do Twojego wpisu o Krecie?
Chętnie bym poczytała.
PolubieniePolubienie
Bardzo proszę, nawet kilka postów:
https://paniodbiblioteki.blogspot.com/search/label/Kreta
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, z przyjemnością poczytam. 🙂
PolubieniePolubienie