Dwa Listopady wpadły z wizytą, polski i holenderski. Dyskutują o czymś zażarcie, potrząsają pióropuszami żółtych liści, rumieńcem policzki czerwienią. Pokazują coś na palcach, wyliczają. Pogodzić się widać nie mogą.
Dwa Listopady, z wyglądu takie same – oba w kaloszach, pod parasolem. Wiatr świszcze im do uszu.
Tylko ten Polski Listopad zadumany. Jakby starszy, poważniejszy.
Rozprawia o bliskich, o ojczyźnie. Odwiedza cmentarze, świeczki zapala, przyklęka w kościele. Głowę zwraca ku przeszłości. Hołd oddaje poległym żołnierzom. Flagą powiewa tym, co w niebie.
Natomiast Holenderski Listopad to wesołek, nawet lekkoduch.
Przynajmniej takie sprawia wrażenie. Takie święta pielęgnuje.
Najważniejsze – 11 listopada, dzień świętego Marcina.
Wtedy dzieci biorą lampiony i wędrują od domu do domu, śpiewając piosenkę o patronie, który kiedyś okrył płaszczem potrzebującego (więc dziś i ty, dobry człowieku, zrób coś szlachetnego, choćby podziel się cukierkiem).
Nasz Wyrośnięty Okruszek, jak na wyrośniętego przystało, w tym roku przedłożył „kolędowanie” w gronie przyjaciół z klasy nad towarzystwo rodzeństwa czy – tym bardziej! – nas, rodziców.
Chodzili pięcioosobową ekipą po domach w okolicy szkoły.
Tam mieszka dużo rodzin z dziećmi, więc słodyczami obrodziło. Zaszli też pod nasz dawny domek, w którym mieszkaliśmy pięć lat zaraz po przyjeździe do Holandii.
Och, jakiż mam sentyment do tego miejsca!
Nasze starszaki i Igotata nie wykazali zainteresowania zwyczajami świętomarcińskimi.
Najchętniej zgasiliby światło, dając znak potencjalnym przybyłym, by nie przychodzić.
Jednak ja za bardzo lubię tę tradycję, by pozwolić na taką ignorancję.
Wróciwszy z polskiej szkoły, wprost z lekcji przepełnionej patriotyzmem (bo przecież dla nas Polaków to Dzień Niepodległości) z kotylionem wpiętym w bluzkę – wsunęłam stopy w kapcie, napełniłam tacę słodkościami i zaczęłam wypatrywać kolędników z lampionami.
Nie zawiodłam się.
Co rusz dzwonek podrywał mnie z kanapy. Gdy otwierałam drzwi, mrok wieczoru pchał się do korytarza, ale zaraz uśmiechnięte buzie i kolorowe lampiony rozjaśniały ciemność.
Pierwszy gość – mała dziewczynka, może czteroletnia z lampką muchomorem.
Zza jej pleców uśmiechał się młody tata.
Zaśpiewała czystym głosem, jeszcze wolnym od tremy, a mnie coś ścisnęło za gardło. Chyba Okruszek mi się przypomniał.
Parę lat temu moja córcia też tak odważnie śpiewała: mała, a głos mocny.
Czemu tak szybko urosła? ![]()
Przy kolejnych gościach już byłam odporniejsza na wzruszenia.
Przecież nie o nie tu chodzi. Mamy się cieszyć, dzielić piosenką i słodkością, a nie łzy ocierać.
Zaraz przyszła gromada dzieci, poznałam buzie chłopców z sąsiedztwa, chyba znajomych wzięli. Taka duża grupa, że nie wszyscy zmieścili się w wąskim wejściu do domu, część pod płotem się ustawiła. Ci bliżsi śpiewali, reszta biernie asystowała, ale po słodycze chętnie podeszli, zresztą zachęcałam do częstowania się.
Jeden z chłopców widocznie trochę się rozpędził, bo jak już się dopchał do patery, to naraz przechylił ją, nadstawił plecak i zgarnął wszystko co zostało.
Jego koledzy zaczęli krzyczeć i protestować, że tak nie wolno, mnie szczerze mówiąc też zszokowało to zachowanie, do tego stopnia, że nie wiedziałam jak zareagować.
Częstowałam – owszem, ale żeby zabrać wszystko dla siebie? Niezbyt to ładnie.
Na szczęście miałam jeszcze zachomikowane słodycze, więc nie musiałam biec do sklepu po nowe.
Okruszek wrócił do domu zadowolony.
Wyłożył „łupy” z plecaka, oglądał, które cukierki zna, które nowe.
Rodzeństwo, zwabione szelestem papierków, wyjrzało z pokojów. Na żebry przypełzli.
Okruszek obiecał się podzielić, przynajmniej „tak trochę”.
Znając życie i dzieci – domyślam się, że za darmo za wiele nie odda, wymiany będą.
Słodki ten Holenderski Listopad, a to jeszcze nie wszystko co nosi w plecaku.
Już za tydzień, w sobotę 18 listopada, przybędzie do Holandii Mikołaj (Sinterklaas) z Piotrusiami.
Przygotowania na przyjęcie tych zacnych gości trwają w najlepsze.
Szkoła Okruszka czeka udekorowana (oczywiście do dekoracji szkoły wzywani byliśmy my, rodzice, bo tak to tutaj działa – rodzice obsługują szkolną bibliotekę, rodzice dbają o dekoracje, rodzice zawożą klasy na wycieczki szkolne własnymi samochodami, nawet – tu Was może zszokuję! – po każdych feriach to rodzice w szkole kontrolują dzieciom czystość głów. Sporo tych wolontariatów, może nawet są warte oddzielnej opowieści).
W każdym razie Sinterklaas może wyruszyć w drogę.
Od jutra w holenderskiej telewizji, codziennie o osiemnastej, będzie transmisja z jego podróży. Dotąd tradycyjnie płynął statkiem parowym.
Oczywiście zawsze napotykał na jakieś trudności, a to statek miał awarię, a to prezenty zaginęły… Nie może być prosto i łatwo!
Bardziej docenimy prezent, mając świadomość, jak długą i pełną przeszkód drogę pokonał zanim znalazł się w naszym bucie.![]()
Przyszło mi do głowy, że może Holenderski Listopad karmi słodyczami i upominkami, by skierować naszą uwagę ku dzieciństwu?
Wtedy łatwiej zapomnieć o deszczu, o zimnie, szarości, o krótkich ponurych dniach?
I choć dwa Listopady – Polski i Holenderski – nie bardzo chcą się zgodzić, to wiecie co?
Nam to wcale nie przeszkadza!
Idziemy z jednym i drugim pod rękę.
Nie wszystko musi być poważne czy smutne, bierzmy przykład z innych nacji, choć i u nas w listopadzie rogale Marcińskie, a później Katarzynki i Andrzejki:-)
U nas listopad wesoły, bo wnuk ma urodziny, a bratowa imieniny, no i sw.Marcin na słodko i patriotycznie:-)
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Jotko, widzę, że Wasz listopad bardzo sympatyczny i towarzyski. 🙂
No i dobrze, bo spotkania z bliskimi przy gorącej herbacie – rozgrzewają ducha i ciało, a wtedy niestraszna nawet ta wielka ponurość na dworze.
Wszystkiego najlepszego dla wnusia i synowej, zdrówka, miłości i częstych spotkań z kochaną babcią Jotką. 🙂
Pozdrawiam z całego serca. 🙂
PolubieniePolubienie