Miesiąc temu wędrowałam do Santiago de Compostela. Z przypiętą do plecaka muszlą, kołyszącą się w rytmie kroków. Wsączyła się ta pielgrzymka w moje zmysły i tak sobie w nich trwa. Obrazem, dźwiękiem, zapachem, smakiem.
I choć moim celem nie było zwiedzanie, to w dzisiejszej notce podzielę się z Wami swoimi wrażeniami z Galicji od strony turystycznej.
Galicja, północno – zachodnia prowincja Półwyspu Iberyjskiego wymyka się stereotypowi Hiszpanii jako krainy słońca, sangrii i palm.
Tu pogoda lubi sobie pokaprysić, chluśnie deszczem, dmuchnie chłodem.
Ale (żeby nie było!) – słonko też świeci, a nawet potrafi nieźle zrumienić skórę.
Wszystko zależy od szczęścia.
Galicja nie jest łasa na pochlebstwa i reklamy, nie wdzięczy się do turystów.
Odniosłam wrażenie, że w zupełności zadowala się pielgrzymami.
Kraina skupiona wokół szlaku świętego Jakuba oferuje życie proste, w symbiozie z naturą.
Ma w sobie coś pierwotnego, dzikiego i nieokiełznanego.
Autentyzm, który w jakiś nieznany sposób uchował się przed wpływami przemysłu, cywilizacji czy mody.
Tu pranie powiewa swobodnie na widoku, ludzie pochylają się w ogrodach nad grządkami, wypasają bydło lub siedzą na ławkach i patrzą przed siebie, na świat, na przechodniów.
Przyroda jest tu bujna i różnorodna.
Ciągną się zielone wzgórza, lasy eukaliptusowe, gaje oliwne i cytrusowe.
Całe połacie pastwisk z pasącymi się figurami krów i owiec.
Wiosną kwiaty otwierają swe purpurowe i różowe kielichy, wabią kolorami.
Architektura odmienia kamień przez przypadki.
Płaskie, uklepane od podeszw kamienie tworzą drogi; z kamieni usypano też przydrożne murki, domy, kapliczki, mosty.
Właśnie mosty!
Nasz pielgrzymi szlak rozpoczęłyśmy w mieście Ourense, gdzie rzekę Minho przecina Ponte Vella – pieszy średniowieczny most, wzniesiony na rzymskich fundamentach (otwarty w 1230 r.).
Wstąpiwszy nań poczułyśmy, niemal fizycznie, moment przeistoczenia się w „peregriny”. Jakbyśmy przeniknęły potężny, metafizyczny portal!
Duch historii zawirował, owinął się wokół kostek, delikatnie trącił muszle zamocowane przy plecakach.
Stałyśmy się częścią międzypokoleniowej społeczności pielgrzymów.
Usłyszałyśmy tupot tysięcy stóp, też tych z bardzo zamierzchłej przeszłości.
Jeszcze jeden wyjątkowy most był nam dany w drodze do Santiago.
Kamienny, romański Taboada (912 r. !).
Tam też ogarnęło mnie podobne uczucie, jakbym oderwała się od siebie i stała się częścią czegoś większego, historycznego.
Na tysiącletnim moście stopy dudniły jeszcze głośniej, a w powietrzu majaczyły zarysy dawnych pątników; kontury peleryn, kapeluszy, kijów z sakwami.
Poza Ourense i Santiago nasza trasa omijała miasta, za to często przecinałyśmy wioski.
Wiele z nich przypominało skanseny.
Ciężko zgadnąć, czy są (bardziej) zamieszkałe, czy (bardziej) opustoszałe?
Zważywszy, że pustostany bez szyb sąsiadowały z budynkami, w których oknach powiewały firanki, a na parapetach stały doniczki z kwiatami – podejrzewam jedno i drugie jednocześnie.
Standardem są małe kościółki, z małym dzwonem na szczycie i małym cmentarzykiem wokół.
Próbowałyśmy podejrzeć ich wnętrza, ale były pozamykane. Najwyraźniej otwierają drzwi jedynie w niedzielę i święta.
Jednak najbardziej charakterystycznym komponentem tutejszego krajobrazu są horreos, kamienne lub drewniane spichlerze na wysokich słupkach.
Służą do przechowywania zboża i innych płodów rolnych.
Szalenie praktyczne – umieszczone na wysokości chronią przed gryzoniami i wilgocią.
Dach mają szczelny, pokryty dachówkami lub łubkami, natomiast prześwitujące ściany zapewniają cyrkulację powietrza.
W pierwszej wiosce rzuciłam się z aparatem na te cuda spichlerzowe, przekonana, że to ewenement tej jednej miejscowości. Jakże się myliłam!
Horreos witały nas w każdej kolejnej wsi, towarzyszyły nam aż do samego Santiago i tak przyzwyczaiłyśmy się do ich stałej obecności, że wkrótce przestałyśmy na nie zwracać uwagę.
Po drodze wstępowałyśmy do przydrożnych barów i tawern, by odpocząć, skorzystać z toalety i otrzymać pieczątkę do naszych pielgrzymich paszportów.
Co ciekawe, nawet w tych maleńkich wioseczkach puby od rana tętnią życiem.
Przy stolikach przesiadują głównie mężczyźni.
Często się gromadzą w grupy i razem oglądają sport. Ekscytują się zwłaszcza piłką nożną (chyba nic dziwnego w Hiszpanii
).
Kilkakrotnie widziałyśmy również panów grających w karty.
O, i widok kogoś pochylonego nad papierową gazetą – też się zdarzał! ![]()
W dobie smartfonów – obraz ludzi czytających słowo na papierze – wyjątkowo zapada mi w pamięć.
I cóż, może na tym obrazku dziś poprzestańmy?
A w następnym wpisie wrócimy do baru i zjemy coś po galicyjsku.
Co Wy na to?
Bardzo ciekaw ta Galicja, nie wiem czy nie ciekawsza od typowych szlaków turystycznych! Wspomnień z wędrówki starczy Ci na pewno na długo:-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Oj tak, Jotko, jeszcze żyję wyjazdem, choć już miesiąc mija 🙂
Jak ktoś lubi takie nieskażone cywilizacją i turystyką miejsca, przestrzeń i naturę to Galicja się nada idealnie.
PolubieniePolubienie
Twoje wspomnienia z pielgrzymki po Galicji brzmią jak podróż pełna niezwykłych odkryć i magicznych chwil. To miejsce, które wydaje się zachować swoją autentyczność i dzikość, co czyni je jeszcze bardziej fascynującym i wartym odwiedzenia 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak właśnie tam jest. 🙂
Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie