W Reykjaviku spędziliśmy jeden dzień i ciężko go dodać w poczet udanych.
Nie jest to bynajmniej wina miasta. Po prostu mieliśmy pecha. Pech do każdego czasem się przyklei.
Zwiedzanie stolicy zostawiliśmy sobie na sam koniec pobytu w Islandii.
Z założenia to miał być spokojny dzień. Miejski chill, gdy będziemy chłonąć atmosferę miasta. Pospacerujemy. Spróbujemy lokalnych przysmaków. Pooglądamy pamiątki, może kupimy magnesy, pocztówki.
Już oddaliśmy wypożyczony samochód. Nazajutrz czekał nas lot do Holandii.
Reykjavik miał być zwieńczeniem wakacji. Rzecz jasna, przyjemnym.
Tymczasem… Pogoda nie sprzyjała.
Od rana lało. Nawet nie padało, tylko lało. I wcale nie chciało przestać.
Wielogodzinne chodzenie po mieście w przemoczonych ubraniach do przyjemności nie należy. Nogawki spodni lepią się do skóry, przeciwdeszczowa peleryna furkocze na wietrze, przeszkadza, plecak przemaka, ciężko zrobić zdjęcie, bo telefon też nie lubi deszczu.
Woli drzemać w wewnętrznej kieszonce utulony jednostajnym kropel kapaniem.
Że nam było zimno i mokro, to jedna rzecz – druga: widoczność była kiepska.
A przecież atutem Reykjaviku jest malownicze położenie!
Nad zatoką, w której pływają wieloryby (przy odrobinie szczęścia można je obserwować).
W otoczeniu korony górskich szczytów z wywalonymi białymi językami śniegu.
W słoneczny dzień – albo nawet pochmurny, ale bezdeszczowy – widoki muszą być kapitalne!
Tymczasem u nas: szaro, ponuro, gór nie widać. Wieloryby też się pochowały.
Ale to i tak jeszcze pół biedy!
Najgorzej, że jedno z naszych dzieci tego dnia źle się poczuło.
Gdy eksplorowaliśmy Perlan, usiadło na ławce z opuszczoną głową, bólem brzucha, mdłościami. Bez sił i ochoty na cokolwiek.
Bardzo niekomfortowa sytuacja zważywszy, że nocleg mieliśmy na peryferiach miasta, ok. 40 min jazdy autobusem i mogliśmy się zakwaterować dopiero o siedemnastej.
Nie to żebym narzekała. Bo o nocleg dla całej naszej pięcioosobowej rodziny zatroszczyła się (pod każdym względem) firma, w której jest zatrudniony Igotata, w ramach prezentu jubileuszowego.
No właśnie, a tu taki pech!
Choroba bliskich czy własna, złe samopoczucie (zwłaszcza na wyjeździe!), wywołują we mnie ogromny stres. Jestem typem zamartwiacza, wrażliwca i nie umiem, po prostu nie umiem się odprężyć, gdy ktoś obok źle się czuje i jęczy.
W przeciwieństwie do Igotaty, który nie pozwolił sobie zepsuć ostatniego dnia wycieczki czyjąś niedyspozycją. Nie zamierzał również zrezygnować ze zjedzenia posiłku w islandzkiej knajpce. Czekałem na to cały tydzień, skwitował.
Z kolei ja zupełnie straciłam humor i apetyt.
Rosło we mnie napięcie. Paraliżował lęk, co dalej.
Ale w sumie nie mieliśmy za bardzo wyjścia.
Kupiliśmy w aptece lek i dalej zwiedzaliśmy, licząc na poprawę i uzbrajając się w optymizm.
Co widzieliśmy w Reykjaviku, obok deszczu i apteki?
Perlan
Poznawanie islandzkiej stolicy zaczęliśmy od wizyty w muzeum interaktywnym Perlan. Reklamy tego przybytku bombardowały nas przez cały pobyt w Islandii, począwszy od samolotu. Muzeum interesujące, nowoczesne, daje możliwość poznania wszystkich islandzkich cudów natury.
Z tym, że my większość atrakcji: wodospady, gejzery, lodowce wpierw widzieliśmy na żywo, toteż makiety, zdjęcia, filmy nie robiły już na nas takiego wrażenia jak dla świeżynek, które dopiero wylądowały na wyspie.
Dla nas to było to coś w rodzaju uporządkowania wrażeń.
Najbardziej ucieszyliśmy się z możliwości wejścia do jaskini lodowej, bo – jak może pamiętacie – naszą wycieczkę do wnętrza lodowca odwołano.
W Perlan znajduje się sztuczna jaskinia, zbudowana z ok. 400 ton lodu, śniegu i popiołu. Temperatura w niej wynosi -10 st. C, więc trzeba włożyć kurtkę.
Z kolei w Planetarium delektowaliśmy się widokiem zorzy polarnej, Układu Słonecznego, wnętrza oceanu i krajobrazem Islandzkim z perspektywy przewodniczki Aurory.
Weszliśmy na taras widokowy, co nie miało większego sensu, ale było w cenie biletu, a my nie traciliśmy nadziei, że jednak wiatr przegoni chmury i odsłoni góry.
Przegonił, ale tylko trochę.
Kościół Hallgrímskirkja
Po wizycie w Perlan obraliśmy kurs na ten ikoniczny kościół, wyróżniający się stożkowym kształtem i wysoką wieżą (74,5 m), z której roztacza się niepowtarzalny widok na okolicę.
Cóż, nie tego dnia, zatem na wieżę nawet się nie fatygowaliśmy.
![]()
Architektura kościoła jest wzorowana na islandzkich krajobrazach, a dokładnie na bazaltowych kolumnach (wielokątne formacje skalne).
Spotkaliśmy się z nimi przy „Czarnej Plaży” Reynisfjara.
Na placu przed kościołem stoi pomnik Leifa Erikssona, upamiętniający odkrywcę, który dotarł do Ameryki Północnej przed Kolumbem.
To prezent dla Islandczyków od Amerykanów.
Laugavegur – główna ulica handlowa
Z kościoła wyprowadził nas główny deptak.
Spacerowaliśmy wzdłuż sklepów, kawiarni, restauracji.
Naszą uwagę zwróciły jaskrawe, radosne barwy, które przebijały się zza szarego deszczu, próbując poprawić nam nastrój. Ciekawe murale skupiały wzrok przechodniów.
Igotata zaciągnął nas do popularnego baru Íslenski Barinn znanego z tradycyjnej islandzkiej kuchni i klimatycznej atmosfery.
Obłożenie stolików i fakt, że ludzie decydują się czekać na miejsce, moknąc w deszczu – niech posłuży za rekomendację tegoż lokalu.
Igotata smakował fermentowanego rekina i wieloryba, ja nie zjadłam nic, bo martwiłam się o naszego „chorego”.
Port
Po posiłku, cały czas w akompaniamencie deszczowej piosenki, przeszliśmy się wzdłuż wybrzeża.
Wiało, padało, ale my, niezłomni wędrowcy, doszliśmy do rzeźby Sólfarið, czyli słynnej łodzi wikingów, która jest hołdem dla marzeń o odkrywaniu nowych światów.
Cóż, nie zachwyciła nas, ale może dlatego, że byliśmy przemoczeni od stóp do głów?
Harpa
Po “odhaczeniu” łodzi, cofnęliśmy się do widocznej już z daleka Harpy, nowoczesnej hali koncertowo – konferencyjnej, również usytuowanej nad samą zatoką.
Jej fasadę i sufit tworzy mozaika szklanych wielokątnych płytek.
Zapewnia to jasność w środku, grę światła i „łamiącą się” na wielokątach panoramę.
Ratusz
Po wyjście z Harpy znów zanurzyliśmy się w strugach deszczu, by dojść do Ratusza, ciekawie rozlokowanego przy miejskim jeziorze Tjörnin. Do Ratusza można wejść turystycznie i ponoć warto m. in. dla trójwymiarowej makiety Islandii.
My się spóźniliśmy, wejście zamknięto nam praktycznie przed nosem.
Sami, widzicie – pech nas nie opuszczał!
Zmarznięci i przemoczeni zraziliśmy się do dalszego zwiedzania.
A że obok Ratusza znajdował się przystanek autobusowy, stwierdziliśmy, że pojedziemy już do hotelu, zwłaszcza że wybiła siedemnasta i mogliśmy wejść do pokoju.
Cóż, podróżowanie przynosi nie tylko przyjemne niespodzianki.
Trzeba wziąć pod uwagę, że na wyjazdach trafiają się też mniej udane dni.
Na szczęście nasze dziecko pod wieczór poczuło się lepiej i następnego dnia mogliśmy bez przeszkód wrócić samolotem do domu.
Pech i pogoda potrafią czasami skutecznie popsuć plany, ale podziwiam Waszą determinację i pozytywne nastawienie. Nawet w trudnych warunkach udało Wam się zobaczyć wiele interesujących miejsc i przeżyć niezapomniane chwile. Mam nadzieję, że pomimo niekorzystnych okoliczności, wspomnienia z Islandii będą wciąż ciepłe i pełne uroku 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak, wspomnienia będą dobre. 🙂
Staramy się koncentrować na tych pięknych momentach i przeżyciach. 🙂
PolubieniePolubienie
To bardzo dobra postawa. Skupianie się na pięknych chwilach pomaga w zachowaniu pozytywnego podejścia do życia. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Mimo kiepskiej pogody i samopoczucia jednego z was i tak udało się wam sporo zobaczyć. Zapamiętacie ten pobyt na długo. my tez kiedyś w górach mieliśmy podobne przypadki , nazwaliśmy je „klątwa czarnego ciasteczka” 😉
Dobrych dni dla całej rodzinki!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękujemy Jotko.
Ach te „czarne ciasteczka”! Przytrafiają się bardzo nie w porę. 🙂
Któż nie miał takiej „przygody”? 😉
Pozdrawiamy!
PolubieniePolubienie