Wczoraj przypadało święto nauczycieli (w Polsce, bo nie w Holandii), więc może nawet dobrze się składa: notka trafia w okołoszkolny temat.
Ostatnio Wam wspominałam, że liceum Groszka objęto strefą wolną od telefonów i przyszło mi do głowy, by poopowiadać co nieco również o szkole Okruszka. Podstawówka, w której uczy się nasza najmłodsza córcia (a wcześniej jej rodzeństwo) jest szkołą publiczną, „openbare school”, dostępną dla wszystkich niezależnie od narodowości, kultury, religii.
Jeszcze do niedawna warunkiem przyjęcia w poczet uczniów była jedynie znajomość języka niderlandzkiego. Mimo że po przeprowadzce do Holandii wynajmowaliśmy mieszkanie dosłownie za płotem szkoły – Iskierka i Groszek musieli dojeżdżać do centrum, do jednej, jedynej placówki w naszym miasteczku, która łączyła realizację obowiązku szkolnego z intensywną nauką holenderskiego.
Notabene czyniła to znakomicie: po roku dzieciaki (nie tylko nasze, wszystkie!) płynnie mówiły w języku lokalsów i trafiały do zwykłych rejonowych szkół.
Gdybyśmy dziś przeprowadzili się do Holandii, mielibyśmy jeszcze prościej!
Dzieci nie musiałaby dojeżdżać do centrum, bo „nasza” szkoła (Okruszkowa) wyspecjalizowała się w nauczaniu języka niderlandzkiego.
Na dziedzińcu dumnie powiewa flaga „ Taal Vriendelijke School” (szkoła przyjazna językowo), co oznacza, że uczy nowo przybyłe dzieci niderlandzkiego z poszanowaniem dla ich języków ojczystych.
Podstawówka Okruszka jest placówką kameralną, w stylu wiejskiej szkółki, w której każdy zna każdego. Aktualnie uczy się tu 90 uczniów, malusio, przez to klasy są łączone.
Miesiąc temu szkoła świętowała swoje 40 lecie.
Z tej okazji zafundowała wszystkim uczniom wycieczkę do parku rozrywki Efteling.
My co prawda byliśmy tam całkiem niedawno, w lipcu z chrześniakiem, ale to jedno z miejsc, które dzieci chcą odwiedzać w nocy o północy. ![]()
W każdym razie Okruszek bardzo się ucieszył.
No ba, przejażdżki na rollercoasterach z kolegami są znacznie atrakcyjniejsze niż w towarzystwie szacownej rodzinki!
W ramach jubileuszu odbyło się przyjęcie dla szkolnej społeczności, na które rodzice przygotowali potrawy typowe dla swoich krajów plus uniwersalne przekąski.
Dyrektorka rzuciła do mikrofonu parę słów o familiarności szkoły i wielokulturowości, która w tym roku osiągnęła rekordowe natężenie, wyobraźcie sobie: na 90 uczniów przypadają 34 narodowości!
Z tej okazji w holu zainstalowano zegary wskazujące aktualną godzinę z różnych miast świata, taka nowość w lotniskowym stylu.
Na przyjęciu tęsknym wzrokiem podążałam za juf Marije, która przez dwa lata była wychowawczynią Okruszka.
Jeśli ktoś twierdzi, że nie ma idealnych nauczycieli, to znaczy, że nie spotkał juf Marije.
Od razu by ją rozpoznał: najbardziej uśmiechnięta, skupiona na dzieciach w stu procentach, całą postawą ciała pokazuje „lubię dzieci, lubię tu być”.
Może miałam nadzieję, że ściągnę juf Marije wzrokiem znów do klasy Okruszka, ale to tak nie działa, niestety. W tym roku Okruszkowa klasa dostała inną juf.
I nie chodzi o to, że nowa juf nie jest fajna, tylko o to, że juf Marije była ZA fajna.
Wcale nie przesadzam: znalazła się w pierwszej dziesiątce konkursu na „nauczyciel roku 2024” w Holandii”. Tak więc, mamy za kim płakać.
A jednocześnie cieszymy się, że przed dwa lata Okruszek doświadczył opieki nauczycielki z marzeń.
Wracając do tematu okołoszkolnego: w w holenderskich szkołach podstawowych dzieci uczą się od piątego do dwunastego roku życia.
Wyróżnikiem jest brak ciężkich plecaków i prac domowych.
Dzieci dostają podręczniki i wszelkie przybory w szkole i… nie zabierają ich do domów.
Do szkoły przynoszą jedynie pojemnik z drugim śniadaniem i strój gimnastyczny w dniu, w którym przypada wuef.
We wszystkich podstawówkach panuje jednozmianowość i stałe godziny nauki, takie same dla wszystkich klas, nauka zaczyna się przeważnie o 8.15/ 8.30, kończy ok. czternastej/piętnastej.
W niektórych placówkach praktykuje się godzinną przerwę na obiad – uwaga! – jedzony w domu.
Dla rodziców młodszych uczniów to prawdziwe utrapienie, bo oznacza nieustanne bieganie na trasie szkoła – dom. A powiem Wam, że przed pandemią przerwa „w domu” była zjawiskiem powszechnie spotykanym.
Sama pamiętam, jak „latałam” do szkoły: z Groszkiem i Iskierką lub po Groszka i Iskierkę, a Okruszek towarzyszył nam w wózku.
Rano z dziećmi, o dwunastej po dzieci, o trzynastej znów zaprowadzić dzieci i o piętnastej znów po dzieci. Szaleństwo i chyba jedynie fakt, że mieliśmy szkołę „za płotem” sprawił, że nie oszalałam. ![]()
Na szczęście po pandemii gro placówek, w tym nasza, odeszło od tej procedury decydując się na „continuurooster”, naukę ciągłą, bez wychodzenia na obiad do domu.
Rodzice odetchnęli z ulgą.
Niestety w tym roku nasza dyrektorka ogłosiła kolejne „novum”.
Z powodu braków kadrowych rodzice zostali poproszeni o pilnowanie dzieci w szkole podczas przerwy obiadowej tak, by nauczyciele mogli spokojnie zjeść lunch w kantynie.
Tym sposobem od września codziennie na dwunastą przychodzą do szkoły wybrani rodzice. Ja też jestem wśród „wybrańców”. ![]()
Jak się domyślacie chętnych do dodatkowego odwiedzania szkoły w samo południe i doglądania dzieci – nie było. Wiadomo, rodzic też człowiek i poza rolą rodzica ma inne zobowiązania, często obowiązków jest po pachy, po co sobie dokładać kolejny?
Dyrekcja prosiła, pisała maile, dzwoniła… Zero chętnych.
A że ja, trzeci rok, udzielam się z kilkoma innymi mamami w szkolnej bibliotece, toteż pani dyrektor nasamprzód ruszyła do nas, „bibliotecznych mam”.
I słodziła nam, oj jak słodziła, że jesteśmy takie zaangażowane, chętne do pomocy, rozumiemy potrzebę współpracy i już tyle lat udzielamy się w bibliotece i nie tylko, zawsze może na nas liczyć, a zatem teraz też rozumiemy okoliczności i z pewnością włączymy się w kolejną całoroczną akcję pomocową (oczywiście nieodpłatną).
I co miałyśmy zrobić/ nie zrobić?
Nie wystarczyło, że co piątek wypożyczam dzieciom książki w szkolnej bibliotece – teraz co czwartek na dużej przerwie zajmuję się maluszkami, razem z drugą mamą, z Turcji.
Turecka mama nie zna holenderskiego, mówi do dzieci po angielsku.
Natomiast ma córkę „w maluszkach”, więc cokolwiek zna grupę.
Z kolei ja mówię po niderlandzku (mniejsza o to, że kalecznie), ale najmłodszej dzieciarni w ogóle nie znam, gdyż moja dziesięciolatka uczy się w innej części budynku.
Nie mamy nic trudnego do roboty poza: usadzeniem dzieci na krzesełkach, dopilnowaniem, by zjadły kanapki, po jedzeniu wyprowadzeniem dzieci na dwór, a w razie deszczu zajęciem dzieci oglądaniem książeczek lub kolorowaniem. Tylko tyle i aż tyle.
Turecka mama po jednym „pilnowaniu” więcej się nie pojawiła.
Zostałam sama na placu boju. No nie tak całkiem sama, bo przecież z dwudziestoma maluchami, których imion nie znam i z językiem holenderskim: ich „dziecięcym” i moim kalecznym.
Z założenia pomoc ma trwać pół godziny, w praktyce – 45 min, bo pani nauczycielka w drodze z kantyny do klasy zawsze coś jeszcze ma do załatwienia, przygotowania, skserowania.
Ja to wszystko rozumiem: przed emigracją pracowałam w szkole w Polsce, teraz udzielam się w placówce polonijnej, znam realia, ale… ostatnio moja cierpliwość została nadwyrężona.
Wiecie w jaki sposób?
Gdy zostałam poproszona o podjęcie się dyżurowania w jeszcze jeden dzień tygodnia, a może nawet dwa, o ile nie cały tydzień (nie, to ostatnie to sarkazm).
Nieważne, że nie mieszkasz za płotem, bo w międzyczasie przeprowadziłaś się do innej dzielnicy i teraz masz do szkoły dalej niż większość rodziców i uczniów, nieważne, że masz inne zobowiązania. Nikt cię o to nie pyta. Nikogo to nie interesuje.
Wystarczy, że pokazałaś się jako osoba chętna do pomocy.
Tak, pomagam. Tak, pomagałam, gdy tylko mogłam: rok w rok dekorowałam szkołę przed przyjazdem Mikołaja i Piotrusiów, ubierałam choinki, wieszałam girlandy, potem je rozbierałam. Gdy miałam wolny dzień, jeździłam na klasowe wycieczki, gdy trzeba było coś upiec dla klasy, piekłam.
Wniosek mam taki: gdy jesteś rodzicem zaangażowanym w pomoc szkole, szkoła poprosi cię o JESZCZE WIĘKSZE zaangażowanie, gdy nie robisz NIC – to też jest okej, szkoła uszanuje twój wybór.
Gdzie tu logika i sprawiedliwość?
Rzecz jasna, nie mówię o rodzicach, którzy pracują na etacie każdego dnia od rana do późnego popołudnia i choćby chcieli się włączyć w życie szkoły, nie mają jak.
Mówię o rodzicach niepracujących, o rodzicach pracujących w niepełnym wymiarze godzin (w Holandii to powszechna praktyka) i o rodzicach pracujących zdalnie.
Mówię o rodzicach, którzy mogliby pomóc, ale tego nie robią, z zasady albo z braku dobrej woli. Pomagam, ale ostatnio pomaganie mi ciąży.
Macie pomysł, jak rozwiązać takie sytuacje?
Dzięki za podzielenie się, jak to wygląda w Holandii.
Pozostaje jasno określić swoje możliwości, skoro już pomagasz w bibliotece, to dyrekcja powinna to uwzględnić. Braki kadrowe nie powinny obciążać rodziców, może ktoś chciałby dorobić na przykład, ale pewnie funduszy brak.
Ciężka sprawa, ale nie rób nic wbrew sobie!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki, Jotko. 🙂 Oj tak, brak funduszy i kadry w szkołach.
PolubieniePolubienie
To, co opisujesz, dobrze ilustruje trudność w zachowaniu równowagi między zaangażowaniem rodziców w szkolne życie a ich codziennymi obowiązkami. Z jednej strony, pomaganie szkołom i nauczycielom to piękna rzecz – buduje wspólnotę i wspiera edukację naszych dzieci. Z drugiej strony, można odnieść wrażenie, że gdy tylko rodzic pokazuje się jako „chętny do pomocy”, oczekiwania rosną, nie zawsze biorąc pod uwagę osobiste ograniczenia czy inne zobowiązania.
Twoje doświadczenie z pilnowaniem dzieci w czasie przerwy i prośbą o jeszcze większe zaangażowanie może wydawać się wręcz obciążeniem. Chociaż szkoły często borykają się z problemami kadrowymi, powinny z większym szacunkiem i zrozumieniem podchodzić do czasu i sił rodziców.
Być może warto zastanowić się nad stworzeniem bardziej formalnego systemu wsparcia, w którym obowiązki są jasno określone i rozdzielane równo między wszystkich rodziców, aby uniknąć sytuacji, w których ci zaangażowani rodzice stają się „zawsze dostępni” do pomocy. Ważne jest, by szkoła doceniała to, co już robicie, a nie ciągle wymagała więcej.
Mam nadzieję, że znajdziecie złoty środek i rozwiązanie, które pomoże zarówno szkole, jak i rodzicom nie czuć nadmiernego obciążenia.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo mądre uwagi, Andrzeju.
Formalny system wsparcia, uwzględniający potrzeby, możliwości i chęci obu stron (rodziców i nauczycieli) to optymalne rozwiązanie.
PolubieniePolubienie
Formalny system wsparcia, który bierze pod uwagę zarówno potrzeby, jak i możliwości rodziców oraz nauczycieli, jest kluczowy dla skutecznego funkcjonowania edukacji. Tylko w ten sposób można stworzyć warunki sprzyjające współpracy, w której każda strona czuje się wysłuchana i zaangażowana.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Zawsze z zaciekawieniem czytam o zwyczajach szkolnych w Holandii. To przykre, że tak łatwo można wpaść w rolę pomagacza do wszystkiego. U nas jest takie przysłowie: „dasz palec to chcą całą rękę”. Nie mogłaś tego wiedzieć, że tak się stanie. Trudno teraz odmówić. Dlatego wiem, że w życiu trzeba stawiać granice, by było łatwiej. Może rodzice powinni pomagać w systemie zmianowym, żeby nie był ciągle obciążony tym obowiązkiem jeden człowiek ? W jednym miesiącu – jakaś para rodziców, w drugim – inna para. Może według dziennika ? Na pewno jest jakieś wyjście z tej sytuacji. Trzymaj się kochana !!! Pozdrawiam serdecznie :)))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, Ula. Tak, masz rację. Też mi ta sytuacja skojarzyła z tym przysłowiem! Nawet zasugerowałam dyrekcji zmianowość w pomaganiu, by dyżury rodziców zmieniały się co miesiąc.
Może coś to da? Bo poczucie niesprawiedliwości, na pewno nie jednoczy społeczności szkolnej.
Pozdrawiam serdecznie, zza kurtyny pięknych, kolorowych, październikowych liści.
PolubieniePolubienie
Nigdy nie udzielałam się w szkołach mojej progenitury i nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłabym. Były niepracujące mamy, które zajmowały się tym „zawodowo”, mając z tego satysfakcję, albo coś.
Jeśli ty jej nie masz (satysfakcji), to olej to. Buziam
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Satysfakcję i radość mam z pomagania w szkolnej bibliotece, dyżurując na przerwach próbuję przetrwać i zapobiegać wypadkom, bójkom wśród dzieci itp. 😉 Taka trochę rola policjanta, w której ciężko mi się odnaleźć. 😉
Serdeczności, kochana Podróżniczko. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Mam duży problem z komentowaniem u Ciebie.
PolubieniePolubienie
Kochana, nie wiem dlaczego tak się dzieje i co poradzić. Przykro mi, bo to dla Ciebie niekomfortowa sytuacja. Piszesz komentarz, a on się nie chce wkleić. Też tego nie rozumiem.
Widzę, że procedura komentowania nieco się różni w zależności, czy domeną jest wordpress czy bloger. Ale ja też tego nie ogarniam, niestety. Uściski i dla mnie ważne jest, że jesteś. 🙂 🙂 🙂
PolubieniePolubienie
Bardzo ciekawa tą Twoja szkolna relacja. Niesamowite, że tyle nacji w jednej szkole i… wszyscy potrafią się dogadać. Niderlandzki w rok – to tylko dzieci potrafią;)
Jak rozwiązać? Może po prostu zapytaj się, czy nie mają wolnego etatu. Czy nie mogliby Cię zatrudnić na część etetu i płacić za Twoją pracę/pomoc. Widzieli już co potrafisz i jak. To przecież duża odpowiedzialność. A nóż widelec się uda?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Agnieszko, bardzo dziękuję za wizytę i miły komentarz. 🙂
No, dzieciom rok wystarczy, by płynnie posługiwać się językiem niderlandzkim. Ja z kolei mieszkam w Holandii dziesięć lat i owszem mówię, czytam, piszę, ale język kaleczę.
Pozdrawiam serdecznie. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Twoj wpis zaczal sie tak pozytywnie, ze zaczelam sie zastanawiac, czy w roznych Holandiach mieszkamy;) Piekna inicjatywa szkol, zeby uczyc dzieci j. niderlandzkiego w sposb, jaki opisalas. i te zegary – jestem zachwycona. Ale jak zaczelam czytac dalej, to znow zobaczylam to, co coraz bardziej mi doskwiera w moim miejscu pracy – sa piekne mini-inicjatywy (tak patrze na zegary z czasami z roznych stron swiata czy przekaski), ale jak przyjdzie do rozwiazania prawdziwych problemow, to juz jest lipa. Bo tak naprawde pilnowanie dzieci w czasie przerwy to problem szkoly, nie rodzicow. Popatrz jak sie nauczyciele szanuja – oni potrzebuja 30 minut na zjedzenie lunchu w kantynie! a jak jest w Polsce? nie wiem, jak teraz, ale gdy ja bylam dzieckiem, to nauczyciele mieli dyzury. nauczyciele stali na podworku, w kantynie, na korytarzach szkolnych i pilnowali nieswoich dzieci. pamietam nauczycieli stajacych z kanapka w jednej rece, z herbata w drugiej rece i tak odprawiajacy przerwy. dlaczego holenderscy nauczyciele nie moga tak pracowac? tak czesto czytam w polskich mediach o tym, jakie szkoly na zachodzie sa wspaniale i ile sie od nich mozemy uczyc. Sytuacja opisana przez Ciebie powinna byc w wiadomosciach w Polsce;) zeby ludzie zobaczyli, jak szkolnictwo w Holandii dysfunkcjonuje.
To samo z lekkimi plecakami i brakiem zadan domowych – na przykladzie moich dzieci widze, jak bardzo jest to krzwydzace – szkola podstawowa w ogole nie przygootwuje dzieci do szkoly sredniej. one nagle, jako mlodziez, dostaje zadanie domowe! sa w szoku. i te plecaki…. takie ciezkie… sa w szoku. no tak, jak sie przez 8 lat podstawowki bimbalo, to jest sie w szoku. nie jestem fanka ciezkich plecakow, ale przyniesienie kilku cienkich zeszytow do domu, zeby pokazac rodzicom, co sie dzis w szkole robilo nie jest jakim ciezarem. nie pamietam w jakim to kraju, ale gdzies czytalam o systemie, ze dzieci mialy jeden komplet ksiazek w szkole, a drugi w domu, dzieki czemu nie musialy ksiazek dzwigac.
Oj napisalam, sie… ale naprawde, system szkolny w Holandii mnie bardzo rozczarowal. Moi synowie w szkole sredniej ciagle mieli/maja jakies anulowane lekcje; bywa tak, ze siedza przy sniadaniu, juz wstaja, zeby jechac do szkoly, patrza w telefon i mowia: o, pierwsza lekcje mi odwolali. a bywa i tak, ze w srodku dnia 2-3 lekcje sa anulowane i nie ma zadnego zastepstwa. dzieci sie wlocza po okolicznych sklepach.
Pytasz o porade: asertywnosc. najpierw ”ik moet even nadenken”, a potem ”helaas, ik heb andere verplichtingen”. Podejrzewam, ze nie jest to latwa odpowiedz dla wiekszosci Polek urodzonych z sercem na dloni, ale niestety, tutaj trzeba sie nauczyc brutalnej asertywnosci.
PolubieniePolubienie
Bardzo dziękuję Czipssie za Twój szczery komentarz, tym bardziej cenny, bo podparty własnym doświadczeniem.
Mieszkasz w Holandii, więc znasz tutejszy system w praktyce, zarówno tę polakierowaną stronę, jak też tę zardzewiałą.
Zgadzam się z Tobą właściwie we wszystkim.
Holenderska podstawówka jest w zasadzie lajtowa i bezstresowa dla dzieci, bo chodzą do szkoły tylko ze śniadankiem, pracy domowej nie ma, wiec całe popołudnia dzieci mają wolne i „dla siebie”. To dobrze, bo mogą nacieszyć się dzieciństwem, spotkać z kolegami, chodzić na te dodatkowe zajęcia sportowe czy artystyczne. Niektórzy chodzą, inni nie robią nic.
A potem zaczyna się szkoła średnia, już w powszechnie znanej formie, czyli ciężki plecak, prace domowe z każdego przedmiotu, sprawdziany, egzaminy… i uczniowie, którzy nie mają z podstawówki nawyku regularnej nauki w domu – są sparaliżowani i dużo czasu zajmuje im wdrożenie się w tym systemie. W podstawówce odjęto dzieciom stres, by dorzucić im go w szkole średniej, już w podwójnej dawce. Jaki to sens?
Plus podziały klas pod względem poziomu wiedzy na: mavo, havo, vwo.
Pamiętam z czasów pracy w szkole w Polsce oczywiście na przerwach dyżurowali nauczyciele a nie rodzice.
Nauczyciel otrzymywał plan prowadzonych lekcji plus plan dyżurów na korytarzu. Nauczyciele nauczania początkowego przerwy spędzali ze swoją klasą, więc czasem nie było jak pójść po herbatę, kanapkę jadło się z dziećmi.
I z tego co wiem, tak jest nadal.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
”W podstawówce odjęto dzieciom stres, by dorzucić im go w szkole średniej, już w podwójnej dawce. Jaki to sens?” – to jest bardzo wazne pytanie. Ja wychodze z zalozenia, ze kazdy etap zycia nas przygotowuje do nastepnego etapu. I dlatego nie potrafie sie zgodzic z twierdzeniem, ze dziecinstwo powinno byc wolne od obowiazkow. Obowiazki powinny byc, zeby chociaby uczyc systematycznosci, poczucia obowiazku, ale dopasowane do wieku. I tak np. pamietam z pierwszej klasy zadania domowe: narysuj szlaczek:) banalna sprawa, ktora zajmowala 10 minut i nie wymagala asysty rodzica;) ale uczyla, ze po przyjsciu ze szkoly nalezy pamietac o tym, zeby zajrzec do zeszytow.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Nic dodać, nic ująć, Czipssie.
W pełni się z Tobą zgadzam.
PolubieniePolubienie
A tak jeszcze mi cos przyszlo do glowy – w Holandii ludzie pracujacy z dziecmi musza miec dokument zaswiadczajacy o niekaralnosci (wydawany, za oplata, przez gmine), tzw. Verklaring Omtrent het Gedrag (VOG). VOG jest często wymagany przy zatrudnieniu lub wolontariacie, prawie zawsze, jesli chodzi o opieke nad dziecmi. Ciekawa jestem, czy Wasza szkola takie dokument od rodzicow wymaga? Jesli nie, to wydaje mi sie, ze lamie prawo.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Czipssie, dobre pytanie!
Ja akurat posiadam świeżutki dokument o niekaralności, bo jest on wymagany od nauczycieli w mojej szkole polonijnej.
Natomiast powiem Ci, że w szkole podstawowej mojej córki – dotąd nikt o tym dokumencie nie wspominał, a tym bardziej go nie wymagał, ani ode mnie, ani od innych zaangażowanych w pomoc szkole mam.
Nie mam pojęcia, czy to przeoczenie ze strony szkoły, czy wykorzystanie jakiejś luki prawnej, dopuszczającej możliwość opieki nad dziećmi do iluś godzin tygodniowo?
PolubieniePolubienie
Moze dlatego tak bardzo Ci dziure w brzuchu wierca:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😉 Kto ich wie? 😉
PolubieniePolubienie
Jestem zdziwiona, że u Was pilnowanie dzieci w południe odbywa się na zasadzie wolontariatu. Jako świeży kinderbegeleider wiem już całkiem sporo o tym aspekcie życia szkolnego w BE (i wymaganych kursów), choć nie pracuję (póki co) w szkole. U nas na wsi w szkole liczącej około 200 uczniów pracuje 3 kinderbegaleider’ów, w sensie pracuje za pięniądze, choć nie są zatrudniani przez szkołę i stanowią jakoby odrebną instytucję. Zapewniają opiekę dziecom przed i po lekcjach oraz w południe. No i nie tylko pilnują, żeby dzieci się nie wyzabijały, ale organizują dla dzieci różne zajęcia, rozmawiają z rodzicami na temat problemów dzieci, zachowania, pilnują przy odrabianiu zadań dowmowych (u was to odpada) etc. Zresztą u nas nawet wolontariat jest całkiem nieźle wynagradzany, jeśli idzie o opiekę nad dziećmi.
Niedorzecznym wydaje się zrzucanie tak ogromnej odpowiedzialności jaką jest opieka nad tyloma dzieciakami na kogokolwiek. A jakby się tak coś dziecku coś stało? (w przypadku pomysłowości dzieci na prawdę niewiele potrzeba) Macie jakieś wytyczne, procedury? Przeszkolona zostałaś w tym temacie? Choćby kurs EHBO czy postępowanie w czasie pożaru, zaginiecią dziecka etc. Kto jest wtedy odpowiedzialny? Ja tam rozumiem pomagać, czyli towarzyszyć wykwalifikowanemu personelowi, ale samodzielnie wszystko ogarniać jako wolontariusz…? No chyba, że wiedzą, że Ty masz kwalifikacje i na tym jadą…? Bo to inna sprawa. Kurde, ja nawet jako stażystka nie mogłam sama zostawać z dziećmi ani zabierać ich na podwórko nawet gdy koleżanka była obecna tylko chciała np zacząć sprzątać czy w papierach coś porobić.
Ja myślę, że jeśli nie czujesz się z tym dobrze, powinnaś porozmawiać o tym z dyrekcją i ustalić jasne zasady, bo może jeśli nie zgłaszasz sprzeciwu, to oni myślą, że Ci pasuje. Jasna komunikacja i stawianie granic to trudna sprawa (też mam z tym problemy, ale robię postępy :_) , ale bardzo potrzebna, by nie zwariować i nie dać się zadeptac.
PolubieniePolubienie
Dziękuję Magda za tak merytoryczny komentarz.
Powiem Ci, że dla mnie też to była sytuacja kuriozalna.
Najczęściej nie migam się przed pomocą, ale tu miałam poczucie, że już trochę za dużo tego wolontariatu i robię coś wbrew sobie.
Na tej przerwie nawet nie znałam imion dzieci, a co dopiero ich specyficznych potrzeb, problemów, nie umiałam się z nimi porozumieć, więc za każdym razem, jak wracała nauczycielka oddychałam z ulgą, że wszystko jest ok i nic się nikomu nie stało.
Zasygnalizowałam to dyrekcji, parę mam również się zbuntowało, miały dość i dyrekcja chyba sama zorientowała się, że coś jest nie tak.
Albo ktoś wyższy rangą uświadomił jej, że tego typu inicjatywy nie są zgodne z przepisami. W trybie pilnym zostały więc zatrudnione osoby z zewnątrz, które przychodzą na dużą przerwę – tak jak jest to praktykowane w innych szkołach w Holandii.
Czy ten „eksperyment” był samowolką ze strony naszej dyrekcji, czy wynikał z nieznajomości przepisów lub może był próbą ich ominięcia – nie mam pojęcia. Pozdrawiam i dzięki za podzielenie się, jak to wygląda po sąsiedzku. 😉
PolubieniePolubienie