Do Kadyksu zabraliśmy się miejskim autobusem, który telepał się na zakrętach, odhaczając kolejne mieściny. Zgarniał pasażerów spod przystanków, a ci wnosili zapach deszczu, szelest kurtek i odgłos składanych parasoli. W środku panowało przyjemne ciepło, w tle plumkało radio, zagłuszane przez rozmowy podróżnych, tak ekspresyjne, jakby miały zwiastować awanturę.
Kadyks jest położony na półwyspie i otoczony z trzech stron wodą.
Do miasta wjechaliśmy kilkukilometrowym mostem na smukłym przesmyku, za szybą falował Atlantyk, w kolorze stalowego nieba. Wąskie drogi i liczne skrzyżowania wciąż nas zatrzymywały, jakby sam Kadyks kazał nam zwolnić. Władca czasu.
– Jestem najstarszym miastem w Europie Zachodniej – zdawał się mówić. – Istnieję ponad trzy tysiące lat. Wiele przeżyłem, wiele widziałem. Trwam niezłomnie, gdy ludzie przemijają. Stworzyli mnie Fenicjanie, wydeptywali mą ziemię Kartagińczycy, Rzymianie, Arabowie, Hiszpanie, Anglicy i znów Hiszpanie…
To z mojego portu Kolumb wyruszył odkrywać Nowy Świat.
To w moich murach uchwalono pierwszą konstytucję Hiszpanii.
Mam zabytki, piękne plaże…
Chwalił się Kadyks, ale w sumie czemu chwalić by się nie miał?
Wysiedliśmy z autobusu ku spotkaniu z miejscami pokrytymi patyną historii.
Dreptaliśmy urokliwymi uliczkami, wypatrując śladów minionych epok, a jednocześnie wysyłaliśmy w stronę chmur nieme prośby o wstrzymanie deszczu.
Tym razem niebo okazało przychylność: padało jedynie na placu ratuszowym Plaza de San Juan de Dios, później deszcz udał się na sjestę i całkiem przyjemnie się spacerowało.
Teatr Rzymski
Błąkaliśmy się po centralnej dzielnicy El Pópulo pełnej malowniczych zakątków.
Mieliśmy konkretny cel: zwiedzić amfiteatr założony przez starożytnych Rzymian. Znalezienie wejścia wcale nie było łatwe. Okazało się tak niepozorne, że za pierwszym razem je przeoczyliśmy. Nawet kolejki nie było, a wstęp okazał się bezpłatny.
I tak prosto z ulicy, otworzyliśmy drzwi i jak przez magiczny portal cofnęliśmy się o dwa tysiące lat. Znaleźliśmy się na widowni najstarszego (i jednego z największych) teatru na Półwyspie Iberyjskim.
W takich miejscach każda cegła opowiada historię, a człowiek słucha i czuje się kruchy i delikatny jak z porcelany. Miałam wrażenie, że duchy Rzymian siedzą na wielopiętrowej, półkolistej arenie. I aż dziw, że tenże amfiteatr odkryto dopiero w 1980 roku, czyli stosunkowo niedawno.
Katedra de la Santa Cruz
Blisko teatru znajduje się bodajże najczęściej fotografowany budynek Kadyksu – majestatyczna budowla, wykończona charakterystyczną złotą czapeczką kopuły, która w słońcu musi pięknie migotać. Katedra była budowana przez 116 lat i tym samym „załapała się” na różnych architektów i różne trendy. Łączy styl barokowy, klasycystyczny i rokoko.
W kryptach spoczywają zasłużeni Hiszpanie: kompozytor Manuel de Falla, poeta José María Pemán, biskupi, prałaci, są też relikwie świętej Wiktorii.
Z wieży widokowej rozciąga się widok na całe miasto, wyobrażam sobie, że jasne domy z rdzawymi dachami świetnie się prezentują otoczone wodą jak fosą.
Kwiatowy Plac Plaza de la Flores
Dysponując niewielką ilością czasu, odwiedzenie targowiska pewnie byśmy sobie darowali. Jednak pani w biurze informacji turystycznej bardzo polecała nam to miejsce, podkreślając, jego lokalny charakter. A że nie było daleko, poszliśmy.
Stoiska targowe zostały pogrupowane według działów. Jak tam pachniało!
Prawdziwa uczta dla zmysłów. Owoce, warzywa, pieczywo, wypieki, ryby, wielkie kawały mięs, tapas, słodycze i potrawy gastronomiczne z kuchni regionalnej i światowej.
Mnie zwłaszcza owoce uwodziły kolorami i aromatem. Aż chciałoby się zatopić zęby w miękkim miąższu, zlizać sok kapiący po brodzie.
Zwróciłam uwagę, że stoiska były nazwane imionami sprzedawców. Sprytny myk handlowy.
– Od kogo bierzesz chleb? Od Pepe czy Marii?
– Najświeższe ryby są u Migela.
– Carlos ma dobre mięso.
– Nie kupuj od Carmen, ostatnio sprzedała mi zgniłe winogrona.
W wyobraźni słyszę tego typu dialogi.
Natomiast my nic nie kupiliśmy. Nawąchaliśmy się, napatrzyliśmy i musiało nam wystarczyć.
A potem skierowaliśmy się na wybrzeże.
Port
Leniwie spacerowaliśmy promenadą, popatrując na piaszczystą plażę, jachty chyboczące się na falującej toni, na strzeliste palmy i monstrualne figowce wielkolistne, podparte rusztowaniami.
Minęliśmy mury Zamku Santa Catalina, w którym dziś mieści się centrum kulturalne.
Jednak za cel wędrówki obraliśmy sobie drugi zamek, San Sebastián, a właściwie jego ruiny.
Zamek San Sebastián
Znajduje się on na maleńkiej wyspie, do której prowadzi ponad półkilometrowa grobla, wbijająca się w ocean jak długaśne molo. To była przyjemna przechadzka. Przed nami rozpościerał się widok na ruiny, za naszymi plecami „malało” stare miasto, a po obu stronach ocean zaczepiał nas swoimi falami. Tego dnia był niezłym rozrabiaką.
Jakby tylko się rozglądał za kolejną ofiarą, która przystanie do zdjęcia, a jeszcze lepiej przysiądzie na murku, wtedy on psik!, spuści na nią prysznic.
Nam też wielka fala znienacka oblała plecy, ale że chroniły nas kurtki przeciwdeszczowe, cała sytuacja tylko nas rozbawiła. Natomiast “zamek” nieco nas rozczarował, niewiele z niego zostało: fragmenty fundamentów i murów obronnych, latarnia morska z 1908 r która też wygląda jak relikt przeszłości.
W drodze powrotnej morska bryza pieściła nam twarze, a my podziwialiśmy panoramą starego miasta, która znów wyrastała przed nami.
Ciasny krąg budynków, skosy dachów, kulisty kontur katedry przypominały szkic wykonany ołówkiem na białej kartce. Artysta pomalował na złoto abażur kopuły, pokrył kolorem dachówki, okna, drzwi budynków, pociągnął zielenią palmowe liście, a resztę zostawił bez koloru. Może się znużył, może zabrakło mu czasu.
A może tak właśnie miało być?
Przy kamienistym wale ochronnym zobaczyliśmy to samo co w Chipionie – siedliska bezpańskich kotów. Tylko te koty nie łasiły się do ludzi, były nieufne i ostrożne.
Aczkolwiek ktoś je musi doglądać – zauważyliśmy koce, budy, miski.
Jednak futrzane futerka nie pasowały do twardych kamiennych płyt.
Fala smutku kapnęła (chyba z oceanu) do naszych serc. Popsuł nam się nastrój.
Jako że do autobusu zostało nam trochę czasu, na koniec zdecydowaliśmy się zajść do Muzeum Kadyksu, które również oferuje bezpłatny wstęp.
Muzeum
Muzeum jest niewielkie, zwiedzanie spokojnie zamknęliśmy w godzinie, mimo że prezentuje przekrój przez długą i bogatą historię Kadyksu od czasów fenickich aż po współczesność. Odczuwaliśmy już zmęczenie, więc zrezygnowaliśmy z czytania dłuższych informacji, postawiliśmy jedynie na oglądactwo. Widzieliśmy eksponaty archeologiczne, stare sztućce, wazy, sarkofagi, przedmioty codziennego użytku, biżuterię i różne stare artefakty.
Autobus powrotny ukołysał nas do snu i oczywiście na koniec nie obyło się bez przygody.
Groszek przysnął (Groszek brzmi dziecinnie, ale to szesnastolatek!) i wówczas zsunął mu się z kolan telefon komórkowy, oczywiście nie był tego świadom.
Wysiedliśmy na przystanku końcowym. Zmęczeni człapaliśmy przez całe miasto do naszego hotelu, gdy naraz Groszek przystanął i z przerażoną miną zaczął obmacywać kieszenie kurtki:
– Zostawiłem telefon w autobusie! – jęknął.
Więc w tył zwrot, Groszek i Igotata cofnęli się na dworzec. Wrócili z nietęgimi minami. Bo dworzec w międzyczasie zamknięto, głucha cisza, żadnego personelu.
Całe szczęście, że autobus stał na parkingu.
Igotata wybrał numer Groszka i usłyszeli melodyjkę dobiegającą z autobusowego brzucha. Zrobili zdjęcie rejestracji. Sprawdzili pierwszy poranny kurs na rozkładzie odjazdów: jakoś przed siódmą.
I cóż, następnego dnia, skoro świt, musieliśmy się ponownie zameldować na dworcu PKS, więc żeby to nie była wyłącznie wyprawa po telefon, podjęliśmy decyzję , żeby od razu pojechać do Sewilli, co i tak mieliśmy w planach, tylko innego dnia. Zmiana planów.
Zjedliśmy kolację i szybko poszliśmy spać – w końcu następnego dnia czekała nas pobudka przed szóstą.
Odwiedziliśmy ten stary leżący na Półwyspie Kadyks w lutym ub.roku w czasie podróży po Andaluzji. Byliśmy tam w Siódemkę czyli z dziećmi i wnukami. Wrażenia niesamowite. Wspaniałe miasto. I… sądzę… patrząc na zdjecia że chodziliśmy tym samym szlakiem.
Pięknie Was wszystkich pozdrawiam.
Stokrotka
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Stokrotko, faktycznie!
Teraz sobie przypominam, że nawet czytałam Twoją relację z podróży po Andaluzji. Sporo zwiedziliście, same perełki.
I o Kadyksie pisałaś. 🙂 Odświeżyłam sobie Twój wpis.
Pozdrawiam. 🙂
PolubieniePolubienie
Piękne zdjęcia i ciekawy opis, jak zwykle u Ciebie.
Dobrze, że przygoda z telefonem skończyła się pozytywnie!
Dzieci coraz starsze, a Ty coraz młodsza:-)
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Jotko, jesteś bardzo miła. 😉
Doceniam komplement. 🙂
Ach, chciałoby się być młodszą/młodszym – niestety nie ma takiej opcji, póki co. Ale ważne że duch młody i jeszcze jest chęć spełniania marzeń. 🙂
PolubieniePolubienie
Twoja relacja wprowadza w ten świat z taką lekkością, że niemal czuję wilgoć deszczu, szelest ulicznych rozmów i zapach świeżych owoców z targu. Przemyślenia o tym, jak miasto łączy różne style i epoki, naprawdę wciągają. Opis Katedry, amfiteatru, czy ruin zamku, które kiedyś musiały mieć zupełnie inną świetność, sprawia, że można poczuć ducha historii na własnej skórze. Cieszę się, że zwróciliście uwagę na te mniej oczywiste detale – jak targ czy bezpańskie koty – które podkreślają, jak życie wciąż toczy się w cieniu przeszłości.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki, Andrzeju, za jak zwykle miły i wnikliwy komentarz.
Cieszę się, że podobała Ci się relacja z Kadyksu. 🙂
PolubieniePolubienie
Dziękuję za miłe słowa 😊 Relacja z Kadyksu była naprawdę świetna, czuć w niej pasję i urok tego miejsca. Mam nadzieję, że będzie więcej takich inspirujących opowieści – czytanie Twoich tektów to czysta przyjemność
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Wielka szkoda, że nie zostałaś dziennikarką, jak przyjemnie czytałoby się Twoje artykuły, nie tylko z podróży, gdyż te uwagi, przemyślenia i obserwacje są bezcenne.
A dzieci coraz większe i ładniejsze!
Pozdrawiam całą uroczą Rodzinkę
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, kochana Ultro.
Kiedyś chciałam zostać dziennikarką, może faktycznie minęłam się z powołaniem?
Choć może gdybym MUSIAŁA pisać, nie sprawiałoby mi to radości, byłoby obowiązkiem i zaczęłoby nużyć?
Ciężko powiedzieć. Czasem lepiej nie gdybać.;)
I przyjąć, że blog to takie poletko, na którym możemy uprawiać domowe „dziennikarstwo”. 😉
Uściski.
PolubieniePolubienie