Dziś zanurzymy się w labiryncie medyny, najstarszej części Marrakeszu, wpisanej od czterdziestu lat na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wąskie uliczki to zachwycą nas, to poplączą się i wyprowadzą w ponure zaułki, takie, w których nikt nie chciałby się znaleźć po zmroku. Stoiska kupieckie będą piąć się po naszej lewej i prawej stronie jak żywopłot, orientalne towary będą wodzić na pokuszenie, mamiąc paletą barw i zapachów. Alert: od natężenia bodźców i niezwykłości scenerii może zakręcić się w głowie.
Toteż żeby się nie zakręciło i żebyśmy nie pogubili się w gąszczu dróg oznaczonych arabskimi i berberyjskimi nazwami (przypominającymi szlaczki w dziecięcym zeszycie), zdecydowaliśmy się na opcję spaceru z przewodnikiem.
W mikrokosmos starego Marrakeszu wprowadza nas Muhammed – sympatyczny muzułmanin, obeznany z tutejszymi zwyczajami, co daje nam poczucie wygody i bezpieczeństwa.
Jedynie komunikacja okazuje się nieco problematyczna, gdyż nasz przewodnik oprowadza grupy głównie w języku francuskim i niemieckim; angielskim posługuje się w najmniejszym stopniu, z czego zresztą nie robi tajemnicy.
Grunt że sobie radzi, powiedziałabym nawet, że radzi sobie z ułańską fantazją, aczkolwiek to nie ten obszar geograficzny – w każdym razie, gdy Muhammedowi braknie angielskiego słówka, bezpardonowo „zapożycza” je z języka niemieckiego, stąd stale wplata w wypowiedź: gross – duży, loute – głośno, Altstadt – stare miasto, Tor – brama…
Igotata i ja musimy migiem odkurzyć zakamarki pamięci, by dokopać się do archiwów z lat szkolnych, z kolei dzieciakom pomaga znajomość niderlandzkiego, również należącego do rodziny języków germańskich.
Cóż, niekiedy nasze próby porozumienia się błądzą w labiryntach nie gorszych niż te w murach medyny. Właśnie, czas wrócić do niej – bohaterki niniejszego tekstu.
Medyna – stare miasto skrywa swe tajemnice za murami oddzielającymi ją od nowszej części Marrakeszu. Mury są w kolorze ni to ceglastym, ni różanym, zależnie od pory dnia i nasłonecznienia.
Przekroczywszy bramę, znajdujemy się w scenerii rodem z „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, epicko kolorowej, pełnej rekwizytów typu: miękkie dywany czy lampy z mosiądzu. Nowoczesne ulice i chodniki zmieniają się w ścieżki wyłożone płytkami, a nawet w zwykłe gruntowe klepiska, ubite milionami stóp.
Samochody i autobusy pozostały za bramą – po tej stronie muru poruszają się wyłącznie rowery, skutery, ale też osiołki objuczone towarami bądź taczki.
Łatwo rozpoznać, kto tutejszy, kto turysta. Na szczęście nie widać tłumów, może dlatego że jest luty, w dodatku poniedziałek, pora przedpołudniowa?
Tutejsi mężczyźni noszą się różnie: młodzi nonszalancko paradują w czarnych dresach z markowymi napisami, starsi poruszają się zwinnie w dżellabach do kostek i niewielkich czapeczkach.
Kobiety chodzą w zwiewnych tunikowych sukienkach obszytych haftem, włosy skrywają pod hidżabem, ale niektóre ubierają się po europejsku.
Souki
Zanurzamy się w souki, niekończące się targowiska, nieporównywalne z tymi, które spotyka się w Europie. Muhammed prosi nas, byśmy poruszali się w „Reihe”, gęsiego, gdyż uliczki są wąskie, a między przechodniami lawirują skutery.
Uprzedza nas, byśmy nie robili zdjęć, bez pytania o zgodę, miejscowi tego nie lubią.
Marrakesz od dawien dawna stał się węzłem wymiany towarów między Afryką, Europą i Azją, więc czegóż to nie ma na stoiskach!
Ale souki to znacznie więcej niż handel – to marokańska kultura, sztuka i rzemiosło, przekazywane z dziada pradziada. To trochę taki żywy skansen, gdzie można podejrzeć pracę drobnych rzemieślników: kowala, szewca, tkacza, garbarza, krawca…
Na zewnątrz są rozłożone i powywieszane dywany w symetryczne wzory, ale można wejść do środka pomieszczeń i zobaczyć cały warsztat tkacki, ludzi siedzących przy krosnach lub ręcznie wiążących supły na gobelinach. To sens ich życia, dziedzictwo przodków.
Podobnie ma się rzecz z innymi stoiskami. Tu ktoś dłutuje drewno, tam przycina skórę krawieckimi nożycami, obok wygina młotkiem metal.
A niektórzy tylko siedzą na ulicy i obserwują przechodniów.
Ręka świerzbi mnie, by chwycić po telefon, ale skoro fotografować nie wolno, to nie wolno. Choć spostrzegam, że niektórzy turyści robią zdjęcia z ukrycia, ustawiają się trochę bokiem, trochę z ukosa, niby selfiaczek, ale w taki sposób, by ująć rzemieślnika przy pracy – no, ja tak nie umiem.
Zawczasu przygotowałam monety, żeby w razie, gdy dopadnie mnie paląca potrzeba fotografowania, wręczyć napiwek (zgodnie z tutejszymi obyczajami), jednak w takim miejscu zdjęcia chciałoby się trzaskać nałogowo, raz za razem.
A może to dla mnie lekcja uważności?
By zostawić telefon i po prostu patrzeć, wyłącznie patrzeć, bez obmyślania najciekawszego ujęcia, bez szukania najlepszej perspektywy… ?
Dobrze! Zatem skupiam się na patrzeniu.
Widzę tiulowe tkaniny, torebki, pantofle babouches ze spiczastymi, uniesionymi czubkami; ceramiczne miski i talerze, dzbanki z mosiądzu i miedzi, ażurowe lampy i kandelabry kute z żelaza, fiolki z perfumami a może z olejkiem argonowym, któż to wie, woskowe mydełka w przyjemnych pastelowych kolorach, przyprawy: kumin, szafran, paprykę, anyż – usypane w żółte, pomarańczowe i brązowe kopczyki. Całe palety orzechów, mięsistych oliwek, świeżych owoców. Ach, jaka obfitość wszystkiego!
Niektórzy kramarze zagadują do nas, cmokają dla pozyskania uwagi, wskazują na swoje towary, jednak Muhammed radzi, byśmy się nie odzywali, sam wita się z kupcami, mówi po berberyjsku, bo jak podkreśla, nie jest Arabem, tylko Berberem, rdzennym mieszkańcem Maroka.
Przy kramie z szachami, najwidoczniej musiałam sekundę dłużej zatrzymać wzrok, bo sprzedawca natychmiast to wychwytuje. Objawia się przede mną, przymila, cały w ukłonach, zaprasza, byśmy weszli do wewnątrz, gdzie jest jeszcze więcej szachownic, a wszystkie piękne, ręcznie strugane, z figurami rzeźbionymi. Prawie za rękę mnie łapie, by do sklepu podprowadzić. Waham się, nie chcę wydać się niegrzeczna.
Jednak jako że moim celem jest zwiedzanie, a nie zakupy (jakim sposobem zmieściłabym nowe rzeczy do walizki?), uśmiecham się przepraszająco, bo przecież pan taki uprzejmy, chwalę szachy, są „really great!” i… idę dalej.
Później Igotata mi powie, że gdy tylko odwróciłam głowę, dotąd miły pan momentalnie wykrzywił usta i pomstował uderzając pięścią powietrze, jakby mnie przeklinał.
Dlatego cieszę się, że towarzyszy nam Muhammed.
I wiecie, teraz nawet żałuję, że nie zrobiłam zakupów na soukach.
Trzeba było wziąć te szachy! W domu posiadamy tylko miniaturowe, a w takie z souków dzieci chętniej by grały. Zwłaszcza że w szkole Okruszka wkrótce odbędą się zawody szachowe, więc przydałoby się poćwiczyć.
Albo mogłam nabyć choć mały chodniczek. Byłaby piękna pamiątka, marokańskie dywany naprawdę mnie zachwyciły: bordowe, karminowe, brązowe, z powtarzającymi się motywami roślinnymi, marokańską koniczyną, cudne, w dodatku każdy inny.
Tylko jak przewieźć dywan do Europy?
Teraz wiem, że to wcale nie jest takie skomplikowane, a tutejsi sprzedawcy są mistrzami pakowania i z chodniczka umieją zrobić maciupkie zawiniątko, mieszczące się w plecaku podręcznym. Szkoda, że sama tego nie sprawdziłam, ale… mądra Polka po szkodzie.
Medresa Ben Youssef
Myślałam, że już nie wyjdziemy z gąszczu straganów! Może w medynie nie ma zabytków, tylko te souki? Dostrzegam, że Igotata też się niecierpliwi.
I wtedy Muhammed prowadzi nas do szkoły koranicznej, największej nie tylko w Maroku, ale też w całej północnej Afryce. Z zewnątrz jest to niewyróżniający się niczym budynek z czerwonego piaskowca, za to w środku: fiu, fiu, panie!
Majstersztyk marokańskiej architektury.
Dwukondygnacyjna galeria skrywa obszerny dziedziniec z podłużnym basenem.
Jako że akurat dla muzułmanów nastaje pora modlitwy, Muhammed przeprasza nas, by udać się do pobliskiego meczetu, toteż spacerujemy sami po pokojach dla studentów (a jest ich 130, dla 800 osób) i przyglądamy się mozaikom ułożonym ze specjalnych marokańskich kafelków zellige.
Wszystko tu jest dopracowane, od najmniejszych detali, po duże elementy.
Kolory dopełniają się i przenikają, a wzory powtarzają się w taki sposób, że całość wywiera wręcz hipnotyzujący efekt.
Ściany zdobią misterne sztukaterie, które aż chciałoby się dotknąć, poczuć pod opuszkami palców te wszystkie wklęsłości i wypukłości.
Momentami mam wrażenie, że budynek jest nakryty welonem z koronki.
Tylko sypialnie studentów są puste, surowe, wręcz ascetyczne.
W centralnej części, pomiędzy dwoma krużgankami znajduje się sala modlitewna, z mihrabem, czyli niszą w ścianie wskazującą kierunek, w którym muzułmanie powinni się modlić – w stronę Mekki, tam, gdzie znajduje się Wielki Meczet.
Po wizycie w szkole koranicznej Muhammed zaprasza nas na chwilę przerwy przy orzeźwiającej marokańskiej herbacie. Dobry pomysł!
Możemy chwilę odpocząć, wystawić twarze do słońca, wsłuchać się w uliczne odgłosy.
Najwidoczniej siedzimy w kierunku Mekki, bo przed sobą widzimy dywaniki rozłożone do modlitwy, a między nimi samopas biegają psy.
Plac Dżemaa el-Fna
Zregenerowani udajemy się na największy plac medyny, a zarazem symbol Marrakeszu. Jest południe, Plac Dżemaa el -Fna kąpie się w strugach słońca, upał szybko daje się nam we znaki. Wszędzie panuje gwar i chaos. Wracają znajome widoki straganów, sprzedawcy wyławiają wzrokiem potencjalnych kupców i nawołują. Gdzieniegdzie leci muzyka.
W sumie główny plac niewiele różni się od souków, moim zdaniem targowiska w krętych uliczkach, ocienione murami domów i zadaszone baldachimami są nawet znacznie przyjemniejsze.
Ten plac, mimo nasłonecznienia, kryje w sobie mrok.
Może dlatego, że kiedyś odbywał się na nim handel niewolnikami?
Arabowie pędzili czarnoskórych Afrykanów piechotą przez pustynię, podczas gdy sami jechali na wielbłądach. W drodze do Marrakeszu odbywała się swoista„selekcja naturalna”, ci, którzy dotarli na Plac Dżemaa el-Fna mieli końskie zdrowie i byli warci wysokiej ceny.
Taką niechlubną przeszłość ma to miejsce.
Teraz nikt tutaj nie handluje ludźmi, jednak obrońcy zwierząt mogą mieć zastrzeżenia na widok tresowanych małp, papug, gołębi, węży.
Internauci wypowiadali się, że widzieli tu małpki w przebraniach niemowląt, dziewczynek lub piłkarzy, przykute łańcuchami.
Aż boję się rozglądać, łańcuchów na szczęście nie dostrzegam, małpki – owszem.
Również zaklinaczy węży i wijące się w tańcu kobry.
Kobiety oferują tatuaże z henny, jest też wiele stoisk z ulicznym jedzeniem i sokami świeżo wyciskanymi z granatów, pomarańczy lub innych owoców.
Ponoć na Placu Dżemaa el-Fna koniecznie trzeba się zameldować wieczorem. Wtedy zmienia się on w wielką restaurację oferującą smażone ryby, owoce morza, kuskus, tażin, zupę z soczewicy i ślimaków oraz duży wybór słodkości.
Można w przystępnych cenach skosztować orientalnych potraw dobrej jakości.
Przy tym odbywają się pokazy talentów i teatry uliczne, a z tarasów kawiarni okalających plac można podziwiać niepowtarzalny zachód słońca.
Cóż, tym razem nie będzie nam dane tego doświadczyć. Może w przyszłości?
Zwieńczeniem naszej wycieczki jest wizyta w lokalnej aptece, gdzie czeka nas wykład o właściwościach marokańskiego dobra narodowego, czyli szafranu i olejku argonowego.
Wąchamy tutejsze zioła lecznicze, smakujemy napar z nich, co nieco zaznajamiamy się z marokańską medycyną naturalną.
Szybko orientujemy się, że cały ten pokaz ma charakter komercyjny, nastawiony na zakupy. Widocznie tak to się odbywa na tego typu wycieczkach.
Szczerze mówiąc wolałabym zobaczyć pałac albo ogrody, do których jeszcze nie zaszliśmy, ponoć właśnie z braku czasu.
Pora na marokański obiad
Kolejnym punktem programu jest marokański lunch.
Muhammed zapowiada, że zjemy go w wyjątkowej restauracji z tarasem widokowym na miasto i góry Atlas.
Faktycznie jest przyjemnie, pomijając fakt, że podobnych tarasów dla turystów z góry widzimy więcej, więc nasz wcale nie taki wyjątkowy jakim go Muhammed malował.
Ale kto by się czepiał drobiazgów. ![]()
Kelner jest sympatyczny (również Berber, nie Arab, jak sam podkreśla), z własnej inicjatywy robi nam zdjęcia, a gdy zwalnia się lepszy stolik, proponuje, żebyśmy się tam przesiedli, choć nam by to nawet nie przyszło do głowy.
Na marokański obiad zaserwowano nam oczywiście kuskus z warzywami i udka kurczaka duszone w sosie. Na deser – plasterki pomarańczy posypane cynamonem.
Meczet Księgarzy (Kutubijja)
Gdy pojedliśmy i opuściliśmy mury medyny, Muhammed prezentuje nam największy i najbardziej znany meczet w Marrakeszu, którego charakterystyczny minaret (77 m) dopiero co oglądaliśmy z tarasu widokowego.
W zamierzchłych czasach w okolicy sprzedawano rękopisy i książki, stąd nazwa: Meczet Księgarzy. Dowiedzieliśmy się od naszego przewodnika, że został zbudowany w XII wieku, na planie prostokąta i ma ogromną salę modlitewną, bo aż z siedemnastoma nawami, ale wstęp do niej mają wyłącznie muzułmanie.
A obecnie, od trzęsienia ziemi, które wstrząsnęło Marrakeszem we wrześniu 2023 r., obowiązuje całkowity zakaz zbliżania się do budynku– w ścianach meczetu są pęknięcia i obiekt wymaga renowacji.
Tutaj Muhammed się z nami żegna, zostawia nas z wiedzą i wrażeniami, ale też z poczuciem niedosytu – wszak Marrakesz ma jeszcze mnóstwo do zaoferowania, choćby: ogrody Majorelle, Muzeum Berberyjskie, Pałac El-Bahia, ruiny pałacu El-Badi, grobowce Saadytów, Muzeum Yves Saint Laurent, Nowe Miasto…
Wystarczająco, by kiedyś tu wrócić.
I kupić dywan, i szachy, coby klątwę ze mnie zdjąć, tak na wszelki wypadek. ![]()
Drodzy Czytelnicy, dziękuję Wam za cierpliwość i wytrwałość.
Długość artykułu wymknęła mi się spod kontroli, więc jeśli ktoś przeczytał do końca, składam uszanowanko.
I jak Wasze wrażenia? Zauroczyła Was medyna? Czy raczej to zupełnie nie Wasze klimaty? Ktoś coś? ![]()
Ale jaki tam długi/ o takich skarbach nie można krótko, choć sama podzieliłam relację na 3 części. Człowiek pstryka i żal nie pokazać!
Miewam podobne dylematy, robić fotki czy patrzeć? jeśli czasu jest dość, to można połączyć jedno z drugim!
Opcja zwiedzania z przewodnikiem jest tam zwłaszcza dobra, bo jednak to egzotyka i bywa niebezpiecznie.
Dzięki za relację, mój brat był w Maroku, wycieczka męczaca, ale satysfakcja wielka!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jotko, my zazwyczaj zwiedzamy bez przewodnika, ale teraz zrobiliśmy wyjątek – tak jak mówisz: egzotyczny kraj, obcy język, inna kultura i mentalność, byliśmy w Marrakeszu pierwszy raz, jeszcze z dziećmi, co prawda dużymi dziećmi, ale mimo wszystko.
Stwierdziliśmy, że na pierwszy kontakt z miastem – lepiej skorzystać z pomocy przewodnika, a już następnym razem można zwiedzać samemu. 🙂
PolubieniePolubienie
O matku bosku – z wypiekami czytam i ogladam, bo tak mi sie podoba!! Nigdy nie bylam, a gadamy o Marrakeszu od dawien dawna. Te kolory! Jedzenie, targowiska, choc zaklinacza bym obchodzila z daleka! nie mam zaciecia wezowego… za to targowiska z targowaniem sie – uwielbiam! Mam wprawe, choc mocno zardzewialam – jak mieszkalismy (kolo) Lagos, to co weekend praktycznie jezdzilismy na plaze. Tuz przy granicy z Beninem (dawniej Dahomej, francuski) i handlarze z ogromnymi tacami szli plaza z Beninu i sprzedawali. Kupilam raz bardzo porzadne czerwone wino francuskie – madam, 1 naira, bo STARE….tiaaaaa. Biale musujace, schlodzone w torbie-siatce w morzu szlo swietnie z bagietka i…serem topionym francuskim (la vache qui rie, te z krowa) – nazywalismy to francuski lunch z szampanem, hrehrherhe. A targowalam sie o rzeczy, ktorych wcale nie chcialam – dla sportu. Mialam umowe ze slubnym, ze jak mrygne na niego, to on wkroczy jako ten pan i wladca i tupnie nozka i powie NO!!! Ciekawe, ze rozne rzeczy, ktore tam wygladaly na miejscu, w Europie wygladaly strasznie tandetnie! A co do niewolnikow, to mam zdjecie na niechlubnym placu w Portugalii, czyli rzut beretem od Maroka, w oryginalnym Lagos, ktory to plac byl pierwszym placem handlu niewolnikami w Europie….na szczescie wtedy na placu byl tylko rower i ja. Ani jedno ani drugie nie nadawalo sie na niewole. Ostatio zaczelam czytac rozne artykuly i kawalki ksiazek o tej ohydnej praktyce, duzo czytac na raz sie nie da. Wasza wycieczka byla taka fajna! I te gory Atlas. Chce tam chce tam! i juz tyle teraz wiem – dziekuje za te wycieczke na sucho!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Krysiu, widzę, że Maroko byłoby idealną destynacja wakacyjną dla Ciebie. 🙂
To świątynia targowania!
A Ty masz ku temu zdolności, w dodatku mąż wyszkolony, czujny na oka mrugnięcie, wie, kiedy tupnąć. 😉
Mój z kolei nie znosi zakupów, straganów, tłumów, a już zwłaszcza braku cen i konieczności targowania się. Wolałby przepłacić, byle nie musieć wchodzić w dialog ze sprzedawcą i jeszcze się licytować. Brr…
Dlatego ciężko było mi cokolwiek kupić.
Moi pędzili przez te stragany tak, że ja ledwo zdążyłam za nimi nadążyć, a co dopiero przyjrzeć się towarom i podjąć decyzję o zakupie.
Teraz trochę żałuję. 😉
Lagos – nie byliśmy.
„(….) na szczescie wtedy na placu był tylko rower i ja. Ani jedno ani drugie nie nadawało sie na niewolę.” – Dobra jesteś! Niezłe. 🙂 🙂 🙂
Pozdrawiam serdecznie i jeszcze w duchu imieninowym, bo Krystyny niedawno świętowały. Mam nadzieję, że Ty również miałaś udane imieniny.
Wszystkiego dobrego i pięknego!
PolubieniePolubienie
Moj tez nienawidzi zakupow, w zadnej formie. Wytrzymuje, jak jestesmy z pewnymi przyjaciolmi i chlopacy sami ida, a dziewczyny tez same, gdzie indziej ida. W zyciu bym nie wytrzymala z nim na palzeniu po kilku sklepach (kilku, bo wymiekam w drugim, albo z wiatrem lecac – w trzecim. Ogolnie dwa daje rade. A w Lagos na plazy NIC nie musial robic – parada sklepow byla przed nami. Ja chodzilam SAMA, znaczy z 2-3 letnim synkiem, po targowiskach dla lokalsow. Kierowca z oddali mial pozor na nas, wbrew opinii, wcale nie czulam sie w jakimkolwiek niebezpieczenstwie. I najladniejsze kalabasze tam kupilam za przystepna cene! Jedyne niebezpieczenstwo bylo ze strony upalu…nota bene teraz lato w Polsce, jak jestesmy, temperaturami nie ustepuje Nigerii! I nie tylko – kiedys siedzialam u mojego kochanego lekarza (Hindusa) i ja mowilam, ze bylam w Polsce na lato, a on ze byl w Delhi u Mamy i zaczelismy porownywac temperatury, no i byla to w sumie licytacja, gdzie gorecej bylo, hehehehe.
Za zyczenia serdecznie dziekuje, jakos tak tu to to jest zupelnie niewazne, jakby nie bylo. A dzien jak co dzien. Albo codzien 😉
PolubieniePolubienie
Opis medyny i souków przywołuje na myśl scenerię „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, a sposób, w jaki autorka prowadzi czytelnika przez labirynt uliczek, sprawia, że można niemal poczuć zapach przypraw i dotknąć bogato zdobionych tkanin. Ciekawym akcentem jest wątek językowy, ukazujący, jak w miejscach pełnych turystów ludzie porozumiewają się w nietypowy, wielojęzyczny sposób. Do tego subtelne refleksje o uważności i doświadczeniu chwili bez konieczności robienia zdjęć – to świetna myśl na zakończenie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, Andrzeju. 🙂 Chciałam zatrzymać tamte chwile, smaki, zapachy, a poza tym podzielić się nimi z innymi, zanim ulecą. Stąd ten wpis. 🙂
PolubieniePolubienie
Dobre wspomnienia warto zapisywać, bo z czasem nawet te najpiękniejsze mogą się rozmyć. A gdy dodatkowo dzielimy się nimi z innymi, to tak, jakbyśmy przedłużali ich życie. Smaki, zapachy, chwile – to wszystko składa się na historie, które budują naszą codzienność.🙂
PolubieniePolubienie
Fakt, jesteś mistrzynią refleksji, ale przecież bez niej zwiedzanie nie miałoby sensu. Zapach i smak orientu pozostanie na długo.
Przywieziony przez córkę olejek argonowy okazał się podróbą, a targować trzeba się nauczyć, gdyż lokalsi traktują turystów jak bankomat.
Zasyłam serdeczności
PolubieniePolubienie
Prawda, Ultro, z tym bankomantem. 🙂
Przed wyjazdem przeczytałam, że w Maroku obowiązuje „kultura napiwków” niemal za wszystko i dla każdego. Nie popieram czegoś takiego, ale tutaj to my byliśmy gośćmi, więc zawczasu przygotowaliśmy się na napiwki.
Ale z podróbkami to już nieelegancko. Choć powiem Ci, że ja bym chyba nawet nie umiała odróżnić oryginału od podróbki i ocenić wartość produktu.
Raczej, z natury, ufam ludziom, też sprzedawcom.
No, przykre to.
Pozdrawiam wiosennie i dziękuję za komentarz. 🙂
PolubieniePolubienie