Od naszego pobytu na Majorce właśnie mijają dwa tygodnie. Kontur pięknej wyspy traci ostrość, wrażenia się zacierają… Tym skwapliwej łapię obrazy, chwytam słowa i przyklejam do ekranu. Na pamiątkę.
Na Majorce spędziliśmy tydzień, za krótko, by zjechać całą wyspę. Zresztą jakiś czas temu porzuciliśmy ambicję „odhaczania” wszystkich ważnych punktów. Postawiliśmy na zwiedzanie bardziej „miejscowe”. Codziennie spacerowaliśmy, czasem gdzieś dojechaliśmy komunikacją miejską, a raz, ale tylko raz, skorzystaliśmy z oferty hotelowego biura podróży.
Wybraliśmy wycieczkę pod nazwą „Skarby Majorki”, jedyną dostępną w języku polskim, o której Wam dziś opowiem.
W praktyce okazało się, że towarzyszył nam duet przewodników: Polka i Hiszpan, a wycieczka była prowadzona jednocześnie po niemiecku, angielsku i polsku. Po wczesnym śniadaniu wsiedliśmy do autokaru. Nasz hotel był pierwszym punktem odbioru pasażerów.
Plus: mogliśmy zająć dowolne miejsce, minus: przez bitą godzinę zbieraliśmy współtowarzyszy z różnych hoteli, gdyż autobus był wypełniony co do fotela.
Na szczęście gdy na pokładzie był już komplet, dalsza jazda poszła sprawnie.
Ekologiczna plantacja aloesu
Pierwszy punkt programu: farma aloesu położona w roślinnej oazie.
Zero fabryk, krystaliczne powietrze, pasmo gór z jednej strony, morze z drugiej i oczywiście zieleń, dużo zieleni.
Sympatyczny właściciel poczęstował nas pysznym koktajlem na bazie aloesu, a potem oprowadził wzdłuż równiutkich grządek. Dowiedzieliśmy się, że tutejsze aloesy zostały sprowadzone z kanaryjskiej wyspy Lanzarote i świetnie się zaadaptowały, aczkolwiek zdarzył się sezon „martwy”, gdy przymrozki z gór lub wiatry monsunowe zniszczyły plony. Na drewnianym blacie właściciel przekroił tasakiem dorodny liść i z wprawą oddzielił skórkę od przeźroczystego, śluzowatego miąższu. Każdy wycieczkowicz otrzymał swoją porcję „żelki mocy”, którą powąchał i natychmiast wtarł w skórę, jako że roślina ta posiada cenne właściwości, ponoć sama Kleopatra nacierała się aloesem.
Nasza Iskierka na moment znalazła się w błysku fleszy, bo właściciel dostrzegł ślady ugryzień komarów na jej przedramionach, toteż natychmiast potraktował je swoim aloesowym eliksirem. I faktycznie swędzenie złagodniało, a przynajmniej tak utrzymywała Iskierka, ale nie wiem, czy za sprawą żelu, czy siłą sugestii, lub z zawstydzenia nadmiarem grupowego zainteresowania. 😉
Na koniec zostaliśmy zaprowadzeni do sklepiku i zachęceni do zakupów.
Coś mi się zdaje, że to nieodzowna składowa takich zorganizowanych wycieczek. Aloesowy żel na komary oczywiście znalazł się w naszym koszyku.
Artà – stara i „prawdziwa”
Następnie zapakowaliśmy się do autobusu i pojechaliśmy do Arty, urokliwego miasteczka, które zachowało średniowieczny styl i autentyzm. To miejscowość z tych mniej turystycznych, a bardziej lokalnych.
Od lat, w każdy wtorek, brukowane uliczki przemieniają się w targowisko, na którym rzemieślnicy, z dziada pradziada, wystawiają oryginalne rękodzieła: wyroby wyplatane z wikliny i liści palmowych, a także ceramikę, naczynia z kokosa, biżuterię, ubrania. Jest też ogromny wybór ryb i owoców morza, mięs, warzyw, wypieków. Pani przewodniczka zalecała spacer wzdłuż straganów, co uczyniliśmy, aczkolwiek szczerze mówiąc nie przepadamy za przeciskaniem się w tłumie, nie wspominając, że nie umiem kupować spontanicznie (dzieciaki bynajmniej nie mają z tym problemu ;). Z kolei pamiątek nie gromadzimy, nie mamy gdzie ich ustawiać.
Więc bazar oblecieliśmy i skierowaliśmy się na wzgórze Sant Salvador, które było nieobowiązkowym punktem programu, ze względu na nieco bardziej wymagające podejście, a konkretnie: sto osiemdziesiąt schodów kalwaryjskich.
Na wzgórzu zachowały się średniowieczne mury obronne oraz świątynia Sant Salvador, ongiś miejsce schronienia przed piratami atakującymi miasto; dziś obiekt pielgrzymek.
Z tarasu delektowaliśmy się bajeczną panoramą, która łączyła piękno natury – gaje migdałowe i oliwne – i ludzkich dzieł: gotycki kościół u podnóża góry i przycupnięte w dolinie miasteczko.
Jaskinie de Arta
Jednak najbardziej spektakularny okazał się ostatni postój: cuevas de Artà nad zatoką Canyamel. To były najpiękniejsze jaskinie, jakie dotąd widziałam! Ich piękno zapierało dech!
Kolory, elegancja, monumentalność stalagmitów i stalaktytów, wielobarwne formacje skalne, różnice wysokości, mosty między pokojami… Coś cudownego!
To nie była jedna jaskinia, tylko cały szereg jaskiń, z dość przyjazną (stałą w ciągu roku) temperaturą 18 stopni Celsjusza.
Już w Sali Wejściowej stanęliśmy jak wryci, nie przypuszczając, że dalej będzie jeszcze piękniej. Było! Widzieliśmy Królową Kolumn – smukły stalagmit o imponującym wzroście 17 metrów, Ale największe wrażenie wywarła na nas sala zwana Piekłem. Poczułam się trochę jak na balkonie, widząc pod sobą niewielką przepaść. I wtedy nagle buchnęły donośne dźwięki średniowiecznej „Carminy Burana”, a ściany pokryły się plamami światła.
Oczywiście wyobraźnia natychmiast ruszyła do roboty! W barwnych błyskach dostrzegliśmy monstrualne zwierzęta i zastygłe z przerażenia twarze.
To był taki moment: stop – klatki, gdy czułam, że doświadczam czegoś wyjątkowego, a w mojej duszy rosły stalagmity wzruszenia i stalaktyty szczęścia (i nie wiem, które przeważały).
Potem czekał na nas Czyściec, Teatr, Sala Flag i Sala Chwały, w której o jaskinia osiąga swój najwyższy punkt (sufit ma około 45 metrów wysokości, mierząc od dna sali Piekła).
Samo wyjście z podziemi również prezentuje się instagramowo.
Z doliny ciemności, wita nas jasność: błękit nieba w górze i zachwycający lazur Morza Śródziemnego w dole. Każdy sięga po aparat. Nie da się inaczej.
Wróciliśmy zadowoleni, rozmarzeni i nie nużyły już nas nawet komentarze w trzech językach (polski zawsze po niemieckim i angielskim) i odwożenie wszystkich pasażerów do hotelów w różnych miejscowościach, z nami – na końcu trasy. Takie małe niedogodności były niczym wobec możliwości odkrywania skarbów Majorki. ![]()
Za wycieczkami autokarowymi nie przepadam, ale prawda jest taka, że więcej się zobaczy i z przewodnikiem wejdzie w zakamarki niedostępne indywidualnym turystom. Na Majorce mój syn się oświadczał, a my jeszcze nie byliśmy…
Plantacja aloesu robi wrażenie, na Krecie widziałam plantację opuncji, ale nie tak wielką…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
O, Jotko, to syn ma wyjątkowo romantyczne wspomnienia z Majorki. 🙂 Pięknie!
A co do opuncji figowej – bardzo lubię herbatę zieloną z opuncją.
Za skomercjalizowanymi wycieczkami autokarowymi w wielkiej grupie nieznanych osób też nie przepadam, ale cóż – często to najdogodniejszy sposób, by coś ciekawego zobaczyć.
PolubieniePolubienie
To wspaniałe, że zamiast „odhaczać” kolejne punkty na mapie, wybraliście bardziej lokalne doświadczenia – właśnie w takich momentach powstają najpiękniejsze wspomnienia.
Najbardziej urzekła mnie część o jaskiniach de Artà – opis, w którym miesza się zachwyt, wyobraźnia i refleksja nad pięknem natury, sprawia, że sama mam ochotę tam być i patrzeć na te stalagmity „wzruszenia i szczęścia”. Równie naturalne wydają się Twoje obserwacje o hotelowej wycieczce i aloesowym eliksirze – dodają tekstowi lekkości i humoru, a jednocześnie pokazują, że w podróży ważne są drobne, codzienne doświadczenia.
To, co najbardziej cenię w Twoim tekście, to równowaga między opisem miejsc a tym, co przeżywacie jako ludzie – refleksje, emocje, zachwyt. Nie chodzi tu tylko o przewodnikowe fakty, ale o to, jak podróż dotyka Waszej wyobraźni i serc. I to sprawia, że czyta się to jak opowieść, a nie suchy reportaż.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki, Andrzej. Suche reportaże także cenię, ale w tym przypadku wolałam się skupić na naszych wrażeniach i emocjach. Pozdrawiam. 🙂
PolubieniePolubienie
I bardzo dobrze, że tak zrobiłaś — czasem to właśnie emocje i osobiste spojrzenie nadają tekstowi życie. Reportaż może być rzetelny, ale dopiero wrażenia autora sprawiają, że czytelnik naprawdę „widzi” to, o czym piszesz. W końcu nawet najlepszy opis miejsca nie zastąpi kilku szczerych zdań o tym, co się czuło, będąc tam naprawdę.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Och ! Nie mogę się nadziwić tym skarbom Majorki !? Rzeczywiście zwiedziliście najciekawsze miejsca ! Niesamowita jest dla mnie plantacja aloesu. Dotąd nie wiedziałam, że takowe istnieją, choć wiem, że roślina ma właściwości lecznicze. Jaskinia ze stalaktytami i stalagmitami musiała na Was zrobić ogromne wrażenie. Głośna muzyka dodała dreszczyku emocji do zwiedzania. Przepiękna wycieczka i klimaty takie jak lubię. Pozdrawiam serdecznie :)))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję za przemiłe słowa, Ula. Wiesz na Majorce jest mnóstwo „najciekawszych” rzeczy do zobaczenia. Mnie się marzyła położona w górach Valldemossa – miasto, w którym spędził zimę Chopin i George Sand.
Ale niestety, byliśmy dość daleko od tego miejsca, więc zostawiliśmy je sobie na „kiedyś tam”, koniecznie w połączeniu ze stolicą Palmą, której też nie widzieliśmy, tyle co lotnisko.
Jaskinia natomiast przewspaniała, choć ponoć równie piękne, a może nawet piękniejsze są jaskinie smocze, których też nie widzieliśmy.
Ale nie szkodzi, to był piękny wyjazd, też pogoda była idealna – cieplutko i słonecznie, ale bez męczących upałów, gdy się tylko szuka cienia.
Pozdrawiam cieplusio. 🙂
PolubieniePolubienie
Cześć, pamiętam bo miałem podobną wycieczkę na Majorce 😃 Zrobiła na mnie duże wrażenie, pamiętam jaskinie i to miasteczko Arta. A blog to świetne miejsce aby utrwalić sobie pamięć, wrażenia i emocje, które towarzyszyły wyjazdowi.
PolubieniePolubienie
O, ale fajny zbieg okoliczności! 🙂 🙂 🙂
Dane nam było odwiedzić te same miejsca.
Cieszę się, że swoim wpisem mogłam przywołać Twoje dobre wspomnienia. 🙂 Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
Dziś właśnie po raz pierwszy i to razem z Tobą odbyłam piękną podróż po Majorce. Dzięki wspaniałym zdjęciom mogłam zobaczyć ten ciekawy zakątek świata i popatrzeć na słoneczko, bo u mnie już przymrozki i zapowiadają opady śniegu.
Zasyłam serdeczne pozdrowienia
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ultro, u nas w Holandii też się w tym tygodniu raptownie ochłodziło i jest tak że brrrr, nie chce się wychodzić z domu.
Albo chce – na Majorkę. 🙂
PolubieniePolubienie