Wakacje dobiegły końca – wróciliśmy do naszego domku po długich godzinach jazdy przez Szwajcarię, Niemcy i Holandię. Mój umysł nadal mknie po autostradzie, mimo to próbuję wrócić myślami do niedzieli sprzed tygodnia, gdy również mknęliśmy po drogach, ale zdecydowanie mniej zadbanych, węższych, bardziej krętych i co tu dużo ukrywać – o wiele przyjemniejszych dla kierowcy. Nasz cel wówczas? Campiglia Marittima.
Podróż od naszego noclegu do miejscowości opisanej przez Romana Pisarskiego w „O psie, który jeździł koleją” trwać miała niemal godzinę, zanim więc ruszyliśmy, decyzję skonsultowaliśmy z dzieciarnią. Cała trójka (a w zasadzie czwórka, wliczając mnie samego) znała historię z ust Igomamy, która czytała im tę książkę jakiś czas temu. Decyzja mogła być tylko jedna – jedziemy!
Na miejsce dotarliśmy dość późno: wiadomo, wakacje. Nikt nas bladym świtem z łóżek nie był w stanie wygonić. Miejscowość okazała się dość urocza, tylko stacji kolejowych, czy torów chociaż – brak. Skierowaliśmy się do informacji turystycznej a tam – niespodzianka. Stacja, choć dzieli nazwę z miejscowością, to jednak jest dość mocno od niej oddalona.
Stacja niczym specjalnym się nie wyróżnia, poza pomnikiem, który postawiono „Błyskawicy”, aby podkreślić jego znaczenie dla tej małej mieściny. Sam pomnik jest niewielki, troszkę nam zajęło jego odnalezienie. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że prócz nas nikt z obecnych na peronie ludzi nie miał pojęcia, czemuż to na jednym z niewielkich skwerków przy budynku dworca stoi figura niewielkiego psa. Przypuszczam, że lata robią swoje. Chyba w Polsce pies Lampo znany jest lepiej, niż w rodzimej Italii.
Po obfotografowaniu psiny ze wszystkich stron ruszyliśmy (bardziej na azymut, niż w oparciu o dokładne wskazówki) w kierunku atrakcji kolejnej: Rocco San Silvestro. Wyobraźnię Igomamy rozbudziły materiały, które dostaliśmy w punkcie informacji turystycznej. Na wyobraźnię dzieciarni najbardziej wpłynęła ciuchcia, którą najwyraźniej w miejscu tym można się było przejechać. Droga wskazana przez nawigację była zamknięta solidną bramą. Skręciliśmy więc w drogę następną, gdzie po jakimś czasie trafiliśmy na niewielki placyk, przypominający zajezdnię autobusową, który oddzielony był od dalszej drogi w stronę naszego celu otwartym szlabanem z informacją: tylko dla upoważnionych. Nie czułem się upoważniony, więc miast wjechać wyżej – zmusiłem Igorodzinę do wspinaczki wzdłuż drogi. Chyba niesłusznie, bo na szczycie znaleźliśmy parking zdecydowanie większy i raczej ogólnodostępny. Tam też podjęliśmy wspinaczkę w stronę ruin niewielkiego zamku malowniczą, kamienistą ścieżką.
Sam zamek był zamknięty dla zwiedzających, zadowoliliśmy się więc kawą i ciachem, po czym udaliśmy się w stronę stacji kolejowej.
Stacja okazała się dość nietypowa: żadnych informacji, rozkładu jazdy, kasy biletowej. Na szczęście już po kilku minutach pojawił się skrzypiący, ślamazarny pociąg. Niestety, niemal od razu dowiedzieliśmy się, dlaczego w miejscu naszego przybycia brakowało jakiekolwiek informacji. Wjazd do parku (którego kolejka stanowiła niewielką część) znajdował się bowiem w zupełnie innym miejscu.
Tam też była kasa, budowle muzealne a nawet kilka punktów gastronomicznych. Zaczęliśmy więc wyjaśniać, jak to trafiliśmy w to miejsce poniekąd przypadkowo. Wspomnieliśmy o Lampo. I tu – rzecz niesłychana – wreszcie trafiliśmy na osobę, która historię psa jeżdżącego koleją znała doskonale. Gdy opowiedzieliśmy (konkretniej: gdy Igomama opowiedziała), że przyjechaliśmy taki kawał tylko po to, by zobaczyć jego pomnik, wywołaliśmy u przewodniczki gęsią skórkę. Tak ją oczarowaliśmy (Igomama oczarowała…), że zgodziła się byśmy przejechali się kolejką bez biletu a po powrocie opłacili nasz przejazd w kasie. Chyba wzbudziliśmy jej zaufanie.
Sam przejazd również wywoływał momentami gęsią skórkę: pociąg poruszał się powoli, ale zakręty brał z kakofonią godną Freddy’iego Kruegera. Większość trasy wiodła przez kopalnię minerałów (w tym marmuru), w której podziwiać można było różne narzędzia górnicze. W pewnym momencie wagoniki zatrzymały się a z głośników popłynęły słowa poezji poświęconej górnikom i ich niełatwemu życiu oraz tragicznym śmierciom na stanowiskach pracy.
Niestety, wiele z tego nie zrozumieliśmy – wszystko było po włosku. Ale radość z przejazdu kolejką i tak była niemała. Na koniec wróciliśmy do Igowozu, dotarliśmy (do trzech razy sztuka ) pod właściwy adres, opłaciliśmy bilety i wreszcie – ruszyliśmy w dalszą drogę.
Igomamie zamarzyła się wizyta nad morzem, zatrzymaliśmy się więc w San Vincenzo „po drodze” do domu. Jak się okazało – był to strzał w dziesiątkę. San Vincenzo to niewielka miejscowość z bardzo przyjemną, szeroką plażą i malowniczym deptakiem.
Zaczęliśmy naturalnie od spaceru po piaszczystej plaży wzdłuż wzburzonego morza i po niewielkim, kamienistym cyplu. Po spacerze zaczęło nam burczeć w brzuchach, ruszyliśmy więc na zasłużony obiadek. Zaciągnąłem Igorodzinę do niewielkiego baru „La Dolce Vita„. Wybór był spory, wzięliśmy więc po sztuce każdego ze specjałów. Mi osobiście najbardziej smakowały oliwki, nadziewane mięsem i zasmażane w panierce. Obiad w maleńkiej kuleczce! Ale w sumie każda rzecz była pyszna a cena nie miażdżyła portfela.
Po obiedzie dzieciarnia zaczęła domagać się lodów… Z drugiej strony: niedziela, aż prosiło się by udać się na mszę. Ostatecznie udało się połączyć przyjemne z pożytecznym: znaleźliśmy kościół, w którym msza miała się odbyć pół godziny później. Lodziarnia zaś stała dokładnie naprzeciwko.
I muszę przyznać, że lody w tym miejscu były jednymi z najlepszych, jakie jadłem we Włoszech. Po mszy ruszyliśmy w drogę powrotną – następnego dnia czekała nas wspólna wycieczka z naszymi przyjaciółmi do miejsca, gdzie zarówno zamiłowanie do malarstwa Igomamy jak i miłość do inżynierii wszelakiej Igotaty mogły w pełni się nasycić. Chcieliśmy się więc porządnie wyspać, by nabrać sił przed kolejną porcją zwiedzania.
Podziwiam, jak potraficie z każdej wycieczki wykorzystać to, co najlepsze i łączyć wiele aktywności.
Ze wszystkich zdjęć przebija radość życia i radość zwiedzania:-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Nawet nie masz pojęcia, jotko, jak wiele wysiłku kosztuje zmuszenie dziatwy do tak wiarygodnego udawania radości wszelakiej. 😉
PolubieniePolubienie
Trochę wiem, bo też zmuszaliśmy syna do takich wysiłków, od kiedy skończył 4 lata…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Piekne zdjęcia i miejsce 😀
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Przepięknie spacerujecie przez życie, po malowniczych szlakach:)
Miło się Was ogląda i czyta i za to dziękuję z serca:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ojej 🙂 🙂 🙂 A nam miło czytać taki komentarz!
Dziękujemy ślicznie.
PolubieniePolubienie