Wakacje bez zwiedzania, to zdaniem Igomamy wakacje stracone. Trudno się z nią nie zgodzić: place zabaw, baseny i inne atrakcje skryte za ogrodzeniem ośrodka, choć skondensowane i zwykle pozbawione dodatkowych kosztów, to jednak dostępne są w równym stopniu i tam, i tu. Prawdą jest, że zwykle korzystamy z nich nieco częściej, gdy są „pod nosem”. Ale wciąż są to atrakcje powtarzalne, swoiste wakacyjne kopiuj – wklej. Inaczej sprawa ma się z okolicą: wioski, miasta, jaskinie, wąwozy, wodospady… Zarówno natura jak i ręka ludzka tworzą na ogół (nierzadko we współpracy) miejsca, których nikt nigdzie nie „wkleił” (a jeśli nawet, to jedynie w miniaturze, mniej lub bardziej udanej).
Nie inaczej było w czasie naszych jesiennych wakacji w Walonii. Perswazją, przekupstwem a czasem po prostu opisem miejsca, które chcielibyśmy im pokazać, przekonaliśmy dzieci , że warto na moment porzucić misia Bollo i jego kompanów i ruszyć w drogę, zobaczyć coś, czego po powrocie zobaczyć już nie będą mogli. Niewiele tych miejsc zwiedziliśmy, tydzień szybko nam zleciał, ale przynajmniej mieliśmy okazję skosztować tego, co Walonia ma do zaoferowania. Dokonując wyboru korzystaliśmy po części z przewodnika, który otrzymaliśmy w Landalu („Pays des lacs”), przewodnika po Belgii Igomamy („Belgia” wydawnictwa Thill) oraz internetu, gdzie informacja zawsze jest na wyciągnięcie ręki. Atrakcje stopniowaliśmy też. Zaczęliśmy od spaceru do pobliskiej tamy (o czym wspomniałem w poprzednim poście). Na drugi „ogień” poszła wioska Lompret – według przewodnika jedna z piękniejszych w okolicy. Dalej miasto Chimay (wraz z pobliskim klasztorem). I wreszcie, gdy miś Bollo miał dzień wolny, ruszyliśmy do miasta Dinant – ledwie godzinę jazdy od naszej bazy noclegowej.
Lompret – walońska wieś wątpliwej urody
Planując pierwszy dzień zwiedzania mieliśmy wątpliwości: czy skupić się na Chimay, czy może najpierw odwiedzić Lompret, zachwalane w przewodniku „landalowym” jako „jedna z najpiękniejszych wsi Walonii”. Wieś byłą po drodze do Chimay, zdecydowaliśmy się więc na małe „międzylądowanie”. Niestety, chyba oczekiwaliśmy zbyt wiele. Owszem, wieś położona jest w uroczej okolicy, ale sama w sobie wyglądała szaro i obskurnie. Po krótkim spacerze udało się w końcu znaleźć miejsce warte uwiecznienia, nad Białą rzeką, z kościółkiem w tle.
Zadowoliwszy (dość pobieżnie) potrzeby ducha, postanowiliśmy zadowolić również potrzeby ciała i sprawdzić, czy miejscowa knajpka oferuje coś „zjadliwego”. Lokal z zewnątrz odstraszał, ale wnętrze okazało się całkiem przytulne. Jedzenie również niczego sobie. Szkoda tylko, że zastawa mocno poobijana a do toalety trzeba było wyjść na zewnątrz i udać się „à gauche”. Tu po raz pierwszy musieliśmy polegać na francuskim Igomamy (który zdawał się czaić pod powierzchnią, wypatrując okazji, by przejąć kontrolę). Po posiłku nie zwlekając ani chwili ruszyliśmy dalej, do Chimay.
Chimay – ojczyzna piw i serów
Zanim dotarliśmy do samego miasta „zbłądziliśmy” do pobliskiego klasztoru. Opactwo cystersów Notre-Dame de Scourmont istnieje od 1850 roku, od 1862 nieprzerwanie warzy się tam jedno z bardziej znanych belgijskich piw, którego receptura jest objęta tajemnicą. Od 1876 roku powstają tam też wyśmienite sery – pięć odmian, wśród których nie mogło oczywiście zbraknąć i takiej, która w trakcie dojrzewania kąpana jest w piwie… W samym klasztorze zwiedzić możemy jedynie cmentarz, kościół i podwórze – nie będzie nam dane zobaczyć, jak powstaje miejscowe bogactwo.
Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o produkcji piwa i serów, oraz skosztować miejscowego specjału, to udać się musimy do położonego niedaleko „Chimay Experience„. Tam też możemy zakupić każdą z czterech odmian warzonego w tym miejscu trunku: złotą, białą, czerwoną i niebieską, oraz wspomniane wcześniej sery. Można też kupić tu rozmaite szklane naczynia, koszulki, breloczki, magnesy – wszystko to, czym sklepy z pamiątkami zwykły kusić nieuważnych turystów. Niestety, jedynie ja miałbym ochotę się poczęstować, a że alkoholu (nawet w małych ilościach) unikam, gdy trzeba jeździć autkiem – ograniczyłem się do sprawdzenia oferty sklepowej. Wreszcie ruszamy do centrum miasta.
W samym mieście mamy dwa wyznaczone uprzednio cele. Po pierwsze – odwiedzić zabytki znajdujące się wokół rynku: Kolegiatę św. Piotra i Pawła, Ratusz i Zamek Książęcy. Po drugie – skosztować belgijskiej czekolady i miejscowych gofrów. Oczywiście, znając obyczaje naszych maluchów, zaczynamy od „obowiązków”… Pogoda niespecjalnie nam sprzyja – przemykamy po starówce od bramy do bramy, byle wciąż mieć coś nad głową, starając się nie moknąć przesadnie. Samo centrum wygląda uroczo, ale znów – jakby ktoś przestawił świat w tryb czarno-biały… Odcienie szarości dominują w okolicy.
Nasz plan czekoladowo-gofrowy niestety nie daje oczekiwanych rezultatów. Na gorącą czekoladę z prawdziwego zdarzenia nie ma szans. Zwiedzanie zaczęliśmy od wizyty w biurze informacji turystycznej, gdzie sympatyczna pani (po francusku, naturalnie), poinformowała nas, że najlepsze miejsce dla miłośników czekolady (jak na złość!) było w tym dniu zamknięte. Ostatecznie udaliśmy się do niewielkiej cukierni, którą zaproponowano nam jako najlepszą z tych, które w tym dniu były otwarte. Od wejścia witają nas czekoladki, które zdają się uśmiechać do nas w równym stopniu co do Iskierki, Groszka i Okruszka. Gorąca czekolada nie jest może jakaś wyjątkowa, ale i tak spotyka się z entuzjazmem naszych pociech. Do tego pyszny gofr i na trzech mordkach rozlewa się rozkoszny uśmiech.
Na koniec zakupy w pobliskim supermarkecie – oczywiście, w koszyku dominuje czekolada. Igomama wypatrzyła 400 gram gorzkiego przysmaku poniżej 2 EUR… I choć marka mało okazała, to nie wahaliśmy się ani chwili. Na nocleg wracamy w dobrych humorach: czekoladowo-gofrowa uczta zwykła tak wpływać na Igorodzinę!
Dinant – saksofony w cieniu twierdzy
Zaczęliśmy od rozczarowania w Lompret. Dalej była umiarkowanie satysfakcjonująca wizyta w Chimay. Zakończyliśmy jednak z przytupem. Dinant było pomysłem Igomamy, której nazwa tego miasta wydawała się od pierwszej chwili znajoma. Jak się okazało – wspomniał o nim jeden z czytelników (dziękujemy!) i był to strzał w dziesiątkę! W mieście tym koniecznie trzeba zwiedzić miejscową Cytadelę i Kolegiatę Najświętszej Marii Panny. Jest to też miejsce, gdzie urodził się Adolphe Sax, wynalazca saksofonu, czego nie sposób nie dostrzec w trakcie wizyty.
Samo miasto okupuje oba brzegi rzeki Mozy, nad którą przerzucony jest uroczy most. My zwiedzanie chcieliśmy jednak zacząć od pobliskiej „Grotte La Merveilleuse”, ale sympatyczny pan, widząc poziom naszego francuskiego zaproponował, byśmy wrócili później, gdy pojawi się jego partner, znający prócz francuskiego również angielski i flamandzki. Ruszyliśmy więc najpierw do miasta i próbując (bezskutecznie) znaleźć parking w centrum, zaczęliśmy wjeżdżać wyżej…. i wyżej… i wyżej – by ostatecznie dotrzeć na parking tuż przy Cytadeli (darmowy dla gości). Chcąc, nie chcąc, zaczęliśmy więc zwiedzanie od tej wiekowej twierdzy. Na dobry początek pomknęliśmy kolejką linową w dół – i w górę. Okruszek nie miał ochoty na latanie, więc Igomama zmuszona była pozostać w Cytadeli. Wydaje się jednak, że rozsądniejszym rozwiązaniem jest pomknąć kolejką na dół, zwiedzić okolicę i wreszcie – powrócić kolejką na górę. My ograniczyliśmy się do obfotografowania wszystkiego wokół, Igomama i Okruszek raczej nie miały ochoty stać na szczycie i czekać na nasz powrót…
Wreszcie w komplecie ruszyliśmy na podbój samej Cytadeli. Miejsce to pełne jest ciekawych ekspozycji. Można dowiedzieć się wiele o historii samego miasteczka, jak i wojskowości czy walk w okresie I wojny światowej. Najwięcej radości dała nam wszystkim (z wyłączeniem przerażonego wybuchami Okruszka) przebieżka po okopie z tego okresu. Korytarz przechylony był pod znacznym kątem, przez co błędnik kompletnie oszalał: człowiek miał wrażenie, że zaraz się wywróci a gdy próbował się „prostować” – paradoksalnie tracił równowagę! Ubaw po pachy dla nas, ale raczej nie dla żołnierzy z tego okropnego okresu w historii ludzkości. Z samej cytadeli można podziwiać miasteczko i jego najbliższą okolicę – cudo!
Wreszcie uznaliśmy, że pora na spacer po Dinant (i ciepły posiłek) ruszyliśmy więc w dół, ponownie w stronę centrum. Niestety, skutek był równie kiepski – miejsc parkingowych brak. Ostatecznie więc „wyrzuciłem” Igomamę z dziećmi w pobliżu Kolegiaty, sam zaś ruszyłem na „polowanie”. Troszkę pobłądziłem po wąskich, jednokierunkowych uliczkach by wreszcie odnaleźć dość obszerny parking po drugiej stronie rzeki. Myślę, że to najlepsza opcja dla przyjezdnych – miasteczko bowiem doskonale nadaje się do zwiedzania pieszego, ale dla zmotoryzowanych to istny koszmar. Gdy ja błądziłem po uliczkach Dinant, reszta rodziny odwiedziła wnętrze kościoła. Sądząc po zdjęciach – reszta rodziny miała więcej szczęścia.
Kolegiata to gotycka świątynia, która powstała na fundamentach częściowo zniszczonego w 1227 roku kościoła romańskiego. Uwagę Igomamy przykuły przede wszystkim przepiękne witraże i ołtarz. Mi pozostało cieszyć oczy tym, co widać z zewnątrz: piękną fasadą, i dzwonnicą w kształcie cebuli. Nie da się ukryć, że kształt ten pobudził apetyt – a że pora zrobiła się mocno obiadowa, wybraliśmy się na miejscowe szybkie to i owo – hamburgery z rozmaitym „wkładem” – dla dzieci chrupiące, dla rodziców rybne, dla Okruszka „juniorskie”. Po posiłku zaś przyszła pora powrotu do punktu pierwszego naszej wycieczki: zwiedzanie Cudownej Groty. Pomni doświadczeń z Ojcowskiego Parku Narodowego od razu podzieliliśmy się na dwie grupy. Okruszek z tatą próbowali zabić czas w oczekiwaniu na powrót ekipy grotołazów. Ci ostatni wrócili z szerokimi uśmiechami i masą ciekawostek.
Uśmiech wynikał z faktu, że przewodnik okazał się mistrzem w swoim fachu. Mieszał fakty z żartami, przez co wiedza sama przenikała do umysłów młodszych i starszych uczestników. Dzieci mogły dowiedzieć się o tym, jak wiele czasu trzeba, by w jaskini pojawiły się wszelkie twory skalne. Oczywiście, na propozycję by spotkać się za kilkaset lat i przyjrzeć dodatkowym kilku centymetrom stalagmitu bądź stalaktytu wszyscy przystali z największą ochotą, nic sobie nie robiąc z faktu, że ludzie raczej nie zwykli żyć tak długo…
Co ciekawe: choć wyprawa trwała przeszło godzinę, to jak się okazuje była to mocno skrócona jej wersja – jaskinię tę można zwiedzać godzinami! Skąd więc tak krótki czas? Według przewodnika turystów odstraszała perspektywa dłuższego zwiedzania, ostatecznie więc czas trwania wycieczki skrócono, by znalazło się więcej chętnych. A pokazywać naprawdę jest co – formy skalne są w większości świetnie zachowane i trafić można na perełki: takie jak stalagmit i stalaktyt, które miast połączyć się w kolumnę – minęły się w pół drogi i już na zawsze mknąć będą jedno obok drugiego…
Wszystko to niestety wiem jedynie z opowieści, dla mnie bowiem czas ten wypełniony był nieudolnymi próbami dogadania się z francuskojęzycznym przewodnikiem i dbaniem o to, by Okruszek nie wynudził się zbyt mocno. Bardzo pomagała w tym miejscowa psinka, którą córcia nieustannie zagadywała i usiłowała głaskać. I choć komunikacja werbalna ze wspomnianym przewodnikiem była niemal niemożliwa, to najpierw przyniósł dla naszej księżniczki kilka kolorowanek a następnie pomógł w wygłaskaniu psinki, która jednak bardziej posłuszna była jego nakazom, niż prośbom Okruszka. Wreszcie połączyliśmy się z resztą ekipy i pełni pozytywnych wrażeń ruszyliśmy w powrotną drogę do Landalu. I na tym nasze zwiedzanie Belgii pewnie by się skończyło, gdyby nie pomysł Igomamy, by w drodze powrotnej odwiedzić Brukselę. Ale to już zupełnie inna historia…
A już myślałam, że Wasza wyprawa do Belgii skończyła się na odwiedzeniu misia Bollo… Jak widać myliłam się 😉 My też byliśmy w Dinant, na wiosnę tego roku – bardzo urocze miasteczko. Ogólnie bardzo lubię miasta znajdujące się w Walonii, bo nie są tak „płaskie”, jak te we Flandrii. I Holandii 😉 Choć i tamte mają oczywiście swój urok.
A po buziach widać, że słodka uczta, to jeden z przyjemniejszych akcentów zwiedzenia 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bez słodkiej uczty zwiedzanie się nie liczy. 😉
Och, wiosną w Dinant musi być pięknie – w świeżutkiej zieleni miastu na pewno jest „do twarzy’. Dziękuję i pozdrawiam. 🙂
Ps. Malwina, a można spytać, jakie miasta byś poleciła odwiedzić w Belgii?
PolubieniePolubienie
Najbardziej podoba mi się Brugia, nazywają ją Wenecją Północy. Znajduje się tam mnóstwo kanałów, którymi suną łódki. Sami skusiliśmy się na krótki rejs 😉 Jest to bardzo malownicze miasteczko, łatwe do przejścia na piechotę. Dla dzieci atrakcją będzie na pewno Muzeum Czekolady, mi się bardzo podobało! Jest też Muzeum Frytek, ale nie wchodziliśmy. W Brugii byłam kilka razy, ostatnio w Boże Narodzenie, warto więc odwiedzić ją przy okazji jarmarków.
Niedaleko Brugii znajduje się Gandawa, też bardzo ciekawe miasto i również łatwe do przejścia na pieszo. Mnie urzekła architektura i spokój, który tam panuje.
A bliżej Holandii macie Antwerpię- mnie osobiście bardzo się podoba, choć jest to już miasto bardziej podobne do Brukseli pod względem różnorodności mieszkańców. Ale miasto samo w sobie ma swój urok. Przede wszystkim warto odwiedzić Stary Rynek, Dworzec (przepiękny!), a obok Dworca znajduje się zoo ale czekamy z wizytą, aż dzieciątko nam podrośnie 😉 Warto wybrać się też na spacer nad rzekę.
Byliśmy też w Ostendzie i Blankenberge, to miejscowości nadmorskie, o podobnym klimacie. Ja uwielbiam morze, także tu nie będę obiektywna, bo każde miejsce na wybrzeżu mnie urzeka 😉
Teraz mieszkamy na wschód od Brukseli, sa tu mniejsze miasteczka, np. Hasselt we Flandrii, ale nie są to już tak turystyczne miejsca. Z kolei Namur w Walonii przypomina mi bardzo Dinant. Też leży nad Mozą, też jest cytadela. Także łatwo Wam sobie je wyobrazić.
Mam nadzieję, że trochę pomogłam 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pomogłaś, pomogłaś i to jeszcze jak! 🙂 🙂 🙂
Kochana jesteś, a ja bardzo wdzięczna.
Dziękuję za wszystkie „polecajki”.
W Brugii i Antwerpii byłam dwa lata temu na weekend z koleżanką i mam podobne odczucia do Twoich. Oba miasta mnie oczarowały i zachwyciły.
W Brugii nawet natrafiłyśmy na jakiś nocny bieg, więc pamiętam, że biegałyśmy po różnych uliczkach, zakamarkach, podwórkach… Niesamowite to było.
Odwiedziłam zarówno muzeum czekolady jak i frytek, ale bardziej urzekła mnie architektura i takie muzeum bodajże w ratuszu, interaktywne, historyczne.
I też płynęłyśmy łódeczką, a jakże! 😉
A Antwerpię mam przed oczami. Ten cudny dworzec i zaraz obok ZOO w tym samym stylu. Przeszłyśmy się główną ulicą na Rynek, po drodze wstąpiłyśmy do Domu Rubensa.
Nad rzeką też spacerowałyśmy.
Teraz mój wybór padnie na Gandawę. 🙂 Kiedyś tam.
Pozdrawiam, Malwina i jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc i poświęcony czas.
PolubieniePolubienie
Na taką wyprawę chętnie wybrałabym sie z Wami i te gofry!
Lubię jaskinie, kiedyś w Czechach zastanawialiśmy się nad wyborem trasy, okazało się, że ta krótsza nam wystarczyła…z radością wyszliśmy na słońce 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jotko, a my z entuzjazmem przyjęlibyśmy Twoje towarzystwo. 🙂
I czuję, że nie zabrakłoby nam tematów do rozmowy.
Ja niewiele znam jaskiń. Właściwie to tylko „Ciemną” i „Łokietka” z Ojcowskiego Parku Narodowego, innych jakoś nie pamiętam.
Ta „Jaskinia Cudowna” była ogromna i piękna, ze stalagmitami, stalaktytami i różnymi naciekami dającymi pole popisu dla wyobraźni (przewodnik kazał nam szukać słonia, buddy, niemowlęcia, sowy…).
Tam nawet koncerty się odbywają i różne eventy.
A powietrze w jaskini jest ponoć krystalicznie czyste, niczym nie skażone.
Wędrując korytarzami „Cudownej” moje myśli wciąż biegły do Tajlandii, nie mogłam przestać myśleć o chłopcach uwięzionych pod ziemią w czerwcu tego roku.
PolubieniePolubienie
Gofry i goraca czekolada wywolalyby usmiech i na mojej twarzy! 🙂
Swietne wycieczki, nawet te mniej udane! 😉 My tez zazwyczaj szukamy czegos ciekawego do zwiedzenia w „urlopowej” okolicy, chociaz im jestem starsza, tym chetniej na wakacjach po prostu leze plackiem na plazy, tudziez lezaku. 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Agacia, i leżakuj na zdrowie, bez żadnych wyrzutów sumienia! 🙂
Naprawdę. Trzeba słuchać swojego ciała, ono samo da sygnał, na co ono ma ochotę i czego potrzebuje.
Bo ciągłe wycieczki i tak zwane „aktywne urlopowanie” w końcu też mogą umęczyć i znużyć.
Czasem jedyne, o czym marzymy to właśnie leżenie plackiem.
Z ulubioną książką. 🙂
Ja też tak miewam. 😉
PolubieniePolubienie
Wszystko pięknie-ładnie, ale gdzie zdjęcie bohaterskiej psiny, co z nudą Okruszka walczyła? Cóż za zaniedbanie 😉 !
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Prawda? Straszne zaniedbanie! Ja byłam w jaskini, więc umywam ręce, ale małżonek mógł się bardziej postarać. 😉
PolubieniePolubienie
Bardzo ładne zdjęcia!
PolubieniePolubienie