O pikniku świstaka

214494724_244796827185194_2791958934484725185_n

Dawno nie pisałam, a sporo się wydarzyło.
Pod koniec czerwca zakończyliśmy rok szkolny w sobotniej szkole polonijnej, a w piątek (9 lipca) w szkołach holenderskich. Pierwszy tydzień wakacji spędzamy w domu na sprzątaniu, pracy w ogródku, spotkaniach ze znajomymi, czytaniu – przynajmniej taki jest plan. Natomiast w sobotę, 17 lipca, czeka nas druga dawka szczepionki i wtedy, o ile nic nie stanie na przeszkodzie, wyruszymy do Polski.

A w dzisiejszym wpisie chciałabym cofnąć się do poniedziałku, 5 lipca.
Tego dnia miał się odbyć piknik w ramach naszego kursu holenderskiego.
Od listopada uczestniczyliśmy w zajęciach na zoomie i pomyśleliśmy, że fajnie byłoby się w końcu spotkać „na żywo”. A że nasz nauczyciel i większość kolegów mieszka w Amsterdamie, jako miejsce spotkania wybrano Vondelpark – chyba najbardziej znany stołeczny park miejski.
Frank, który akurat obchodził czterdzieste urodziny, zajął się organizacją imprezy; zadbał o napoje, serwetki, sztućce, a pozostali mieli przynieść jakąś przekąskę ze swojego kraju.
Ja przygotowałam paszteciki z kapustą i grzybami. Wymagały pracy, ale wiedziałam, że sprawdzą się na „zielonej trawce” i łatwo będzie mi je przewieźć rowerem.

217488727_291456979332863_5085331739750015643_n

Do Amsterdamu mam około dwudziestu kilometrów i planowałam, że pojadę tam właśnie na rowerze. Nigdy dotąd nie „zdobywałam” Amsterdamu w ten sposób, ale stwierdziłam, że nadszedł doskonały moment na nowe wyzwanie.
Holandia idealnie nadaje się pod dwa kółka: jest płaska jak patelnia, wzdłuż i wszerz poprzecinana ścieżkami rowerowymi – nic tylko korzystać.
Rower mam, a z trasą pomoże mi wujek Google Maps.

Rankiem odprowadziłam Okruszka do szkoły, a potem spakowałam torebkę, płaszcz przeciwdeszczowy (przezorny zawsze przygotowany!), włożyłam paszteciki do koszyka, wsiadłam na rower, wbiłam trasę do telefonu i ruszyłam.
Jechało się całkiem przyjemnie, jedynie widok wielkich chmur, przypominających kształtem dziwaczne stwory, napawał mnie lekkim niepokojem. Mogą sobie fruwać te stwory po niebie, ale niech nie zsyłają deszczu; nie chcę wyglądać jak zmokła kura.
Czułam się „spannend”.
To holenderskie słówko oznacza rodzaj radosnego podekscytowania, pomieszanego z małą tremą. Nic dziwnego, w końcu zobaczę ludzi, których niby znam, a jednak nie znam.
Czy będę umiała dogadać się po niderlandzku, czy znajdziemy wspólny temat?
Zakładając, że w tam dotrę i to na czas.
Spanned, zdecydowanie spannend.
Spannend pozytywne, bo jak na razie wszystko szło dobrze.
Ścieżka rowerowa sama ścieliła się przed rowerem – wygodna, bezpieczna, dobrze oznaczona, więc nawet Wujaszek Google mógł sobie podrzemać.
Mijałam poldery, ceglaste domki z ładniutkimi ogródkami, podobne do siebie, jakby je wycięto z jednego szablonu.
Podziwiałam barki mieszkalne na wodzie, ale że czas gonił, nie zatrzymywałam się na robienie zdjęć. Zdjęcia będą w drodze powrotnej, tak sobie obiecywałam.

Do Amsterdamu wjechałam gładko i bez problemu, aż się zdziwiłam, że to już.
Wcale nie jest tak daleko, mogłam częściej brać rower i tu przyjeżdżać.
Chociaż Vondelark nie jest widoczny z głównej ulicy, gdyż zakrywa go parawan wykwintnych rezydencji, to rower sam mnie poprowadził do eleganckiej ozdobnej bramy.

vondelpark-amsterdam_1

Potem „wypedałowałam” pętelkę już w samym parku, mijając innych rowerzystów, rolkarzy, spacerowiczów – amsterdamczyków i turystów.
Na zbiórkę przy „Blauwe Theehuis” (Niebieskiej Herbaciarni) dotarłam z piętnastominutowym opóźnieniem, ale ponoć wszyscy dopiero co przyszli.
Najważniejsze, że w ogóle zdążyłam i jestem!

Trzech kolegów wyglądało jak gdyby przed chwilą wyskoczyli z monitorów.
Byli dokładanie tacy jak online. Z kolei dwóch koleżanek nie rozpoznałam. Naprawdę! Omiotłam je wzrokiem w przekonaniu, że to osoby towarzyszące, spoza grupy.
Ot, ktoś przyprowadził z sobą żonę lub koleżankę, czasem tak się zdarza.
Dopiero po chwili czekania na innych spóźnialskich, uświadomiłam sobie, że to są kursantki, moje koleżanki!  Skąd się wzięło owo mylne pierwsze wrażenie?
Chodziło chyba o typ sylwetki, sposób poruszania.
Na ekranie jesteśmy głównie twarzą, samą twarzą. Nie widać wzrostu, gabarytów, gestykulacji. W życiu realnym dochodzi cała ta reszta i wówczas twarz okazuje się tylko naszą częścią – ważną, znaczącą, ale nie kompletną.

214324157_2060255607450288_5126587813615601731_n

Gdy już się oswoiliśmy z sobą „na żywo”, gdy połączyliśmy twarze z sylwetkami, dodając do nich ruch – wtedy zrobiło się całkiem przyjemnie, wesoło i nawet swojsko.
Zaśpiewaliśmy Frankowi holenderskie „Sto lat”, popróbowaliśmy przekąsek i słodkości, pogawędziliśmy o kursie, zajęciach, Holandii, Holendrach, wakacjach, planach na przyszłość, hobby i… czas zleciał szybko.
Nasz nauczyciel, który jest zarazem poetą i dziennikarzem, sprezentował każdemu swoją książkę z imienną dedykacją. To zbiór historii jego kursantów, imigrantów.
Ktoś zażartował, że następna książka będzie o nas. Winking smile
Żegnaliśmy się powoli; stopniowo ktoś się wykruszał naglony innymi obowiązkami – ja tego dnia nie miałam żadnych. Szczęśliwa! Załatwiłam Okruszkowi opiekę po szkole, a o siedemnastej przejmował go Igotata.

Jako że Vondelpark od północy łączy się z Dzielnicą Muzeów (Museum Quartier), miałam w planie od razu wykorzystać moją kartę muzealną i odwiedzić Muzeum Van Gogha. Byłam w nim dwa razy (a może nawet i trzy?), ale dość dawno. A z Vondelparku to przecież rzut beretem!
Karta muzealna zapewnia bezpłatny wstęp do niemal wszystkich holenderskich muzeów, mimo to musiałam zgłosić wcześniej swą wizytę na stronie internetowej, bo nadal panują obostrzenia ilościowe z powodu pandemii. Nie było jednak problemu z brakiem miejsc, widocznie ludzie wciąż dość sceptycznie podchodzą do zwiedzania.
A może jeszcze nie do wszystkich dotarła informacja, że muzea są dostępne do zwiedzania? Wszak przez dłuższy czas stały zamknięte.
Nawet dobrze się złożyło, bo nikt nikomu nie zasłaniał obrazów i nie trzeba było czekać w kolejce przed „perełkami” jak: Słoneczniki, Irysy, Żółty pokój.

215036170_362022828627034_5540675414841025888_n

Snułam się leniwie od obrazu do obrazu, z piętra na piętro aż zrobiło się późno i z głośników popłynęły komunikaty, że za pół godziny (potem: za piętnaście minut) będą zamykać. Nie ma sprawy, co chciałam zobaczyć, już zobaczyłam.

Niepokoiło mnie tylko jedno: bateria w moim telefonie ledwie zipała.
Znam swój telefon, najmłodszy nie jest, zapobiegliwie wzięłam z sobą ładowarkę. Niestety ani w szatni, ani w toaletach, ani w holu przy muzealnym sklepie – nigdzie nie widziałam gniazdka. Małego, choćby najmniejszego, przy którym można przycupnąć na kilka minut, by podkarmić telefon. Tyle, by wystarczyło na uruchomienie Wujaszka Google Maps i powrót do domu. Próbowałam zachować spokój.
Może znajdę gniazdko na zewnątrz? Plac Muzealny jest wielki, zbiera się na nim mnóstwo ludzi, tu jakaś grupka ćwiczy, tu ktoś gra na gitarze, musi być dostęp do prądu.
A jednak nie było. Telefon zupełnie zgasł.

Nic to, przecież dam radę, wrócę do domu bez pomocy Wujaszka.
Skoro bez problemu wjechałam do Amsterdamu, to i bez problemu z niego wyjadę.
Muszę tylko trzymać się swoich starych śladów.
Skoncentrować się, uruchomić pamięć.
Oj, gdyby to było takie proste!

Po całym dniu bycia w ruchu i bycia „spannend” – mój umysł zastrajkował, ale o tym jeszcze nie wiedziałam.
Jak gdyby nigdy nic wjechałam do Vondelparku, zrobiłam rundkę w poszukiwaniu właściwego wejścia/wyjścia. Strzelista żelazna brama, niedaleko pomnik nosorożca.
Widok znajomy, rano musiałam wjechać właśnie z tej strony.
A stamtąd trzeba główną ulicą cały czas prosto. Tak zrobiłam.
Jechałam zadowolona z własnej przedsiębiorczości, po czym… – o nie! – wyrósł przede mną budynek Rijksmuseum. Ponownie wylądowałam w Dzielnicy Muzeów!

216718501_287187199854143_7226173898712149041_n

Roześmiałam się, bo jeszcze wtedy humor mi dopisywał.
Znów skierowałam się w stronę Vondelparku, znów do wyjścia, tylko tym razem innego i… cała ta procedura powtórzyła się później jeszcze… ze trzy razy!
Tak, najwyraźniej w Amsterdamie wszystkie drogi prowadzą do Dzielnicy Muzeów. Kręciłam się w kółko.

Nawet nie miałam zegarka, by sprawdzić godzinę.
Z knajp dochodziły smakowite zapachy smażeniny. Ludzie w restauracjach, przy zewnętrznych stolikach, byli pochłonięci jedzeniem, niektórzy odstawiali już wyczyszczone talerze – znak, że musi być dobrze po osiemnastej – Holendrzy są niezwykle regularni, jeśli chodzi o spożywanie posiłków.
O osiemnastej zawsze zaczyna się „diner”, czyli ciepła kolacja, taki nasz polski obiad.
Oni sobie „dinerują”, a ja mam jeszcze dwadzieścia kilometrów drogi do przebycia!
Na rowerze z niedziałającymi przerzutkami.
Z rozładowanym telefonem.
Bez mapy, bez orientacji w terenie i bez pomysłu, jak wydostać się z Amsterdamu, z Vondelparku i z Dzielnicy Muzeów.

Nie miałam innego wyjścia, musiałam pytać ludzi o drogę.
Zagadałam pana, który grzebał coś przy swoim rowerze. Gdy powiedziałam nazwę mojego miasteczka, machnął ręką, jakby odganiał muchę i powiedział, że muszę wziąć „trein”.
Ale ja nie chciałam pociągu, miałam przecież rower!
Rowerem to zbyt skomplikowane, on nie umie mi wytłumaczyć, bo to za długo, nie ma czasu. Podziękowałam, odeszłam.

Prześledziłam mapy na przystankach autobusowych. Takie mapy ze strzałką, kółeczkiem „Jesteś tutaj” i kawałkiem okolicy. Na niewiele się to zdało, potrzebowałam większej perspektywy… Znów gorączkowo rozglądałam się za potencjalnymi przewodnikami, ale każdy się spieszył, patrzył przed siebie lub miał słuchawki na uszach. Wpadałam w panikę. Tak, już nie spannend, już „paniek”!

Jeszcze raz wjechałam do Parku Vondel. Trudno, najwyżej będę jeździć od jednej bramy do drugiej aż w końcu rozpoznam tę moją, właściwą.
Tylko czemu ten park jest taki długi? Wygląda jak olbrzymi liść. Liść, który wciąż rośnie i chwieje się na wietrze, celowo się przesuwa – na złość! – bym zgubiła się w tej puszczy.

map-vondelpark-amsterdam

Byłam bliska łez, gdy spostrzegłam młodą dziewczynę z rowerem, na oko studentkę. Przypomniała mi mnie samą sprzed dwudziestu lat.
Nie znała niderlandzkiego, nazwa mojego miasteczka nic jej nie mówiła, ale chyba widząc moją przerażoną minę i strach w oczach, wyjęła telefon i poszukała drogi.
Na szczęście miałam w torebce długopis i darmowy folder z Muzeum van Gogha, na którym Studentka zapisała charakterystyczne punkty: wyjście z parku, ulicę, w którą mam wjechać i tę następną, i jeszcze następną, aż do tej, która wyprowadzi mnie z Amsterdamu. Bo potem do mojej „wioski” już jest łatwo, cały czas prosto.
Studentka zaproponowała, bym zadzwoniła z jej telefonu do kogoś bliskiego po pomoc, ale nie miałam do kogo. Igotata siedział w domu z dziećmi, ale co ja bym mu powiedziała?
A wiesz, jeszcze jestem w Amsterdamie, robię sobie rundki po centrum, nie martw się, spróbuję trafić do domu, ale nie jestem pewna, czy mi się uda…
Studentka kazała mi odetchnąć, uspokoić się, obiecała po angielsku, że skrzyżuje za mnie palce, czyli będzie trzymała kciuki. To wszystko bardzo mi pomogło, a najbardziej zapisane na folderze punkty. Teraz tylko musiałam je kolejno zaliczać. I tak zrobiłam.

Tym razem się udało! Gdy wyjechałam z Amsterdamu, z oczu kapały mi łzy ulgi.
Najgorsze miałam za sobą! Minęłam wiatrak i piękne barki na wodzie, ale z rozładowaną baterią w telefonie oczywiście zrobienie zdjęcia było niemożliwe.
Potem z boku mijałam lotnisko.
Akurat lądował samolot LOT -u, wzruszenie chwyciło mnie za gardło.

213474293_352348503119834_1836832308230617189_n

Potem czekał mnie dłuuuuuugi, monotonny odcinek wzdłuż pól. Nie wiedzieć czemu – może widok samolotów, traw, a może narastające pragnienie i głód (jadłam i piłam koło południa na pikniku, potem już nie) – przywołały w mej pamięci ostatnio przeczytaną książkę „Dom przy ulicy Amelie”, Kristin Harmel.

To historia miłości w pogrążonym w wojnie Paryżu. Główna bohaterka, Ruby, ukrywa brytyjskich pilotów z zestrzelonych samolotów, którzy potem zostają przeprawiani do Hiszpanii. Podobny temat był poruszony w „Słowiku”, jednej z moich najukochańszych książek.
W „Domu przy ulicy Amelie” zestrzeleni lotnicy muszą znaleźć drogę do siatki ruchu oporu, to dla nich kwestia życia i śmierci.
Jechałam na rowerze i wyobrażałam sobie biegnących i czołgających się lotników. Przerażonych, głodnych, ze spierzchniętymi od pragnienia wargami, z piekącymi ranami palącymi ciało… Wśród niskich traw byliby widoczni jak na dłoni, bez szans na ucieczkę. Musieliby czekać aż noc rzuci na trawę czarną pelerynę i pomoże im zbiec.
Jakie to było niewyobrażalnie trudne! Ekstremalne sytuacje…

Z takimi myślami wjechałam na nasze osiedle. Domownicy, owszem, ucieszyli się na mój widok, ale nie żeby jakoś bardziej entuzjastycznie niż zazwyczaj.
Pojechała rano, wróciła wieczorem. Trochę jej się zeszło.
Zabalowała, ale od czasu do czasu każdy może, nawet matka.
Byleby jej się odtąd częściej nie zachciewało!
Oj, nie zachce.

A następnego wieczoru, jak grom, uderzyła nas wiadomość, że znany holenderski dziennikarz śledczy Peter de Vries został postrzelony w okolicy Leidsplein w Amsterdamie. Zagrodzone ulice, mnóstwo policji.
Wczoraj tamtędy przejeżdżałam, bo to niedaleko Dzielnicy Muzeów.
Sylwetkę Petera de Vriesa poznaliśmy na kursie holenderskiego w ramach omawiania działu o prawie i przestępczości. Pod względem rozpoznawalności to trochę taka holenderska wersja detektywa Rutkowskiego – bardzo popularny człowiek, który odkrywając prawdę, od dawna zbierał groźby z przestępczego światka.
Miejmy nadzieję, że wyjdzie z tego cało.

Niniejszy artykuł osiągnął niebotyczne rozmiary i jakoś wcale nie widać końca.
Kolejny znak, że moja przerwa od pisania trwała za długo.
Właśnie przyczłapał do mnie Okruszek, zagląda przez ramię, prosi o wieczorne czytanie. Jesteśmy w trakcie „Przygód Filonka Bezogonka”, rzecz stara, ale ciekawa.
W dodatku Filonek się zgubił; jego rodzina wracała z wakacji, a on przez pomyłkę wsiadł do niewłaściwego pociągu. Akcja zrobiła się naprawdę „spannend”, nic dziwnego, że Okruszek chce wiedzieć co dalej.
Obiecuję, że zaraz poczytam, tylko skończę artykuł.
Okruszek pyta, o czym piszę. Odpowiadam zwięźle, że o pikniku i o tym jak się zgubiłam w Amsterdamie. Zostało mi tylko zakończenie.
– To napisz „I fajnie trafiłam do domu” – podpowiada szybko Okruszek. I dodaje: A teraz chodź mi poczytać. Bo jestem ciekawa, czy Filonek też trafi do domu.
No to idę, też jestem ciekawa. Winking smile

205008695_4116449625103755_8705202578141420101_n

Ten wpis został opublikowany w kategorii wiatrakowa codzienność i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

7 odpowiedzi na „O pikniku świstaka

  1. Zestrzeleni brytyjscy lotnicy, szukający we Francji ruchu oporu? Niech zajdą do Rene 😉
    Współczuję przygody powrotnej, nie mam orientacji w terenie, więc wiem, jaka to panika, gdy nagle wszystko się sprzysięgnie przeciwko.

    Polubione przez 2 ludzi

  2. oko pisze:

    fajnie, że trafiłaś do domu. bo kto czytałby ciąg dalszy?

    Polubione przez 1 osoba

    • Igomama pisze:

      No, niestety, u nas chętnych do czytania Okruszkowi ze świecą szukać.
      Przynajmniej miałam większą motywację, by jak najszybciej znaleźć drogę do domu i zdążyć na wieczorne czytanie;)

      Polubienie

      • oko pisze:

        ludzie czytają, bo prawda aż w oczy kole. im szczerzej, tym więcej czytających. a nie każdy przyzna się do słabości, bo łatwiej ją wytknąć innym, niż znaleźć w sobie.
        doskonale sobie radzisz z życiem – naprawdę. i z dziećmi i z ciągiem dalszym. podziwiam i życzę, aby raczej szło do przodu, niż do tyłu.

        Polubione przez 1 osoba

  3. czipss pisze:

    Igomamo, miewalam podobne sytuacje i… na Mikolaja dwa lata temu poprosilam o power bank! nie raz mi uratowal zycie;) A wycieczki zadzroszcze – fajnie tak, zabalowac na rowerze:)

    Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s