Minął kolejny miesiąc. Pochwalę się, że mam teraz pół roku. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale myślę, że jest to coś ważnego i dobrego, bo w głosach rodziców słychać dumę.
Znów mamy gościa. W poprzednim miesiącu odwiedził nas wujek M. (chyba zapomniałam o tym wspomnieć), a teraz przyjechała do nas babcia M.
Właściwie do południa mam babcię tylko dla siebie.
Moje rodzeństwo rano znika. Nie odkryłam jeszcze, co robi Iskierka i Groszek w czasie, gdy ich nie ma w domu. Wiem tylko, że rano jedzą śniadanie, potem wkładają takie kolorowe plastikowe pudełka do plecaków, ubierają kurtki i wychodzą z domu. Czuję wtedy lekki smutek, który szybko mija. Potem nawet się cieszę, bo mam mamę (a ostatnio i babcię) tylko dla siebie.
Babcia M. uwielbia spacerować. Codziennie bierze mnie na bardzo długi spacer. Mama nie dawała sobie ze mną rady na dworze, nosiła mnie w chuście, bo w wózku płakałam. Ale z babcią nie płaczę. No, może troszkę, na początku spaceru, tak dla zasady. Później się uspokajam i zasypiam. Ostatnio polubiłam spanie w wózku. Przekonałam się, że moja gondola jest duża i wygodna.
Powietrze zrobiło się teraz chłodniejsze. Coś dziwnego zaczęło się dziać z drzewami. Pogubiły liście. Szkoda, bo lubiłam obserwować ich kolory.
Ale za to wózek tak miło szeleści, gdy przejeżdża ścieżkami pełnymi liści. Słucham babcinych kroków szur – szur – szur i … usypiam.
A gdy się budzę, jestem wypoczęta i pełna energii. Wtedy najbardziej lubię leżeć na brzuchu i ćwiczyć. Nauczyłam się nowej sztuczki! Z pozycji na brzuchu, unoszę łokcie i kolana. Przyjmuję pozycję „na czworakach” i bujam się na rękach. Gdy wykonuję to ćwiczenie na macie oraz w łóżeczku, rodzice i babcia przypatrują mi się z wielkim zdumieniem i zachwytem. Mówią, że jestem silna oraz że mam mocne ręce i brzuch. A skoro starsi tak twierdzą, to pewnie jest to prawda. Zauważyłam, że dzięki temu kołysaniu, mogę sama zmienić kierunek położenia swego ciała i odwrócić się w stronę ulubionej zabawki, bez proszenia o to kogokolwiek. Babcia przywiozła mi piękną, szeleszczącą biedronkę w prezencie od rodziców chrzestnych.
Poza spaniem w wózku i moimi nowymi akrobacjami, ostatnimi czasy wydarzyło się jeszcze coś niezwykłego.
Pod koniec października mama była ze mną u lekarza, na kontroli, i dowiedziała się, że nadszedł czas na naukę jedzenia. Zdziwiłam się, bo przecież piję mleko od urodzenia, z regularnością około 2- 3 godzin (lub częściej), tak w dzień jak i w nocy. I nie mam z tym żadnych problemów. Matka może prędzej, to znaczy słyszałam, jak mówi, że w nocy chciałaby pospać, choć kilka godzin. Lekarz zaproponował karmienie mnie kaszą wieczorami. No i zaczęło się.
Pod koniec października mama posadziła mnie w leżaczku, nałożyła mi śliniak, uzbroiła się w różową łyżeczkę i miskę, z dziwną białą substancją, nawiasem mówiąc, wyglądającą podejrzanie.
Następnie moja rodzicielka próbowała tę masę, przy pomocy wspomnianej plastikowej łyżeczki, włożyć do mojej buzi. Przestraszyłam się, bo było to coś zupełnie nowego. Nie powiem, smak kaszy przypominał mleko, ale konsystencja zupełnie mi nie odpowiadała. Papka była gęsta, trudna do połknięcia i na dodatek przyklejała się do języka.
Miało mnie to nasycić na całą noc. Niedoczekanie! Nie poddam się tak łatwo.
Nie zrezygnuję z nocnych pobudek i karmień! Jestem zodiakalnym Bykiem, a byki to ponoć zwierzęta uparte. Ja im jeszcze pokażę, na co mnie stać!
Po jakimś czasie, jednak zaakceptowałam wieczorną kaszę, a nawet polubiłam ten nowy rytuał. Rodzice byli tacy śmieszni ze swoją naiwną wiarą, że kaszka na dobranoc jest równoznaczna z przespaną nocą u niemowlęcia.
Szybko wyprowadziłam ich z błędu, by staruszkowie zapamiętali raz na zawsze, iż w moim przypadku, nie istnieje zależność między zjedzeniem kaszy a długim i spokojnym snem. Zresztą budzę się nie z powodu burczenia w brzuszku, ale – aby być blisko mamusi i tulić się do niej…
Próby z kaszą, rozochociły rodziców… Nauka nowych smaków poszła o krok dalej. Znów była ta sama procedura: leżak, śliniak, łyżeczka, miska. Tylko tym razem w misce znajdowało się coś, co może i wyglądało jak kolorowa kasza, ale smakowało zupełnie inaczej.
Najpierw serwowano mi masę w kolorze pomarańczowym, potem pojawiła się również żółta papka, a z czasem – zielona. To było nawet ciekawe, jedzonko każdej barwy miało inny charakterystyczny smak. Początkowo wszystko wydawało mi się niedobre i kwaśne, krzywiłam się niemiłosiernie i plułam.
Ale z każdą łyżeczką, przyzwyczajałam się do nowego dania i to, co pierwotnie uważałam za obrzydliwe, stawało się znośne, a w końcu – pyszne.
Tylko oczywiście jak już polubiłam jakąś potrawę, to złośliwi rodzice szykowali mi następną niespodziankę i w misce znajdowało się znów coś zupełnie nowego.
Poza przygodą ze smakami, spotkała mnie też tak zwana przygoda towarzyska, czyli byłam na roczku u sąsiada. Moje rodzeństwo sądzi, że chodzenie na urodziny jest przyjemne, ale ja się z nimi nie zgadzam. Nie podobało mi się. Po pierwsze – zostałam „wyrwana” z drzemki, po drugie – był gwar i hałas, a ja wolę spokój i swoje codzienne rytuały. A poza tym, ten chłopiec, do którego byłam zaproszona, dostał dużo wspaniałych prezentów w szeleszczących, papierach z mnóstwem wstążek, za które można ciągnąć. Ja natomiast nie dostałam nic! No i co jest miłego w takich urodzinach?