Miniony tydzień upłynął nam szybko, intensywnie i na sportowo.
Hasło: ruch! Potrzebne: wygodne buty i luźny strój.
Z powodu upałów i wyjątkowo dużej – jak na Holandię – ilości promieni słonecznych przydały się też: czapka z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne i zapas wody.
Tydzień w trampkach zaowocował radosnym humorem, dobrym samopoczuciem i polepszeniem kondycji fizycznej. Na liście plusów znajdą się też sympatyczne kontakty towarzyskie. Cha, nie ukrywam, że utracony kilogram wagi też raczej mnie nie martwi, a wręcz przeciwnie! Zatem warto się podnieść z kanapy!
A wszystko zaczęło w minioną niedzielę, kiedy to w naszym miasteczku odbywał się coroczny wielki festyn sportowy “FairSport”. W pięknym parku nad jeziorem ustawiono stanowiska związane z różnymi dyscyplinami sportu.
Właściwie to była reklama szkół tańca i fitness, klubów sztuk walki; szkółek jeździeckich, pływackich, gier zespołowych i innych. Wiadomo, każda „sroczka swój ogonek chwali”, więc w ramach autopromocji organizatorzy prześcigali się w pomysłowości i oferowaniu jak największej liczby atrakcji. Wszystko po to, by przyciągnąć potencjalnych klientów do stoiska. Ale w rezultacie oznaczało to przyjemną zabawę i radość dla dzieciaków, które mogły poznać różne formy ruchu: pokopać piłkę, pojeździć na rowerze, popływać kajakiem, potańczyć, pożonglować, pofiglować, poszaleć…
Wiecie, my w domu mamy trzy małe „tygrysy”, którym nigdy dosyć brykania, więc jesteśmy otwarci na tego typu propozycje spędzania czasu wolnego.
Zresztą, tak po prawdzie, to niedzielne popołudnie w wydaniu sportowym, stanowiło dla nas rozgrzewkę przed tzw. „czterodniowymi wieczornymi marszami”, które miały się zacząć nazajutrz, czyli w poniedziałek. Owe spacery noszą nazwę „Avondvierdaagse” i od ponad stu lat odbywają się na terenie większości holenderskich prowincji, właśnie w miesiącu czerwcu. W ubiegłym roku po raz pierwszy wzięliśmy udział w szkolnych marszach (pisałam o tym tu), więc teraz nasze „tygrysy” wykazały się doświadczeniem i większą pewnością siebie.
Niby wszystko wyglądało podobnie jak rok temu, a jednak nam wydawało się, że jest zupełnie inaczej…
Zobaczcie: trasa niemal jednakowa, bo marsze miały miejsce na terenie naszego miasteczka, a przecież nie stał się cud i ono nagle nie rozrosło się na potrzeby spacerowiczów.
Dystans również był identyczny, codziennie pokonywaliśmy pięć kilometrów. Uznaliśmy, że tyle nam w zupełności wystarczy; na dziesięć woleliśmy się nie porywać ze względu na ograniczenia kondycyjne, czasowe, organizacyjne.
Towarzystwo też było podobne, w większości szły te same osoby, co w zeszłym roku; każda szkoła stanowiła swoistą wspólnotę, którą tworzyli chętni uczniowie, rodzice, nauczyciele.
A jednak było inaczej!
To my się zmieniliśmy. Nasza rodzina. I to bardzo!
Kolejny rok mieszkania w holenderskim miasteczku sprawił, że bardziej poznaliśmy tutejszą rzeczywistość, miejscowe zwyczaje i problemy, a to z kolei dodało nam pewności siebie.
W oczach Holendrów nasz początkowy status „obcych” zmienił się w „swoich”…
Zresztą, pod względem tożsamości narodowej, z mieszkańcami Holandii jest jak z warszawiakami. Nad rdzennymi mieszkańcami stolicy, takimi „z dziada pradziada”, przeważają tzw. „słoiki”, czyli ludzie, którzy zjechali z różnych stron Polski „za chlebem” i powoli wsiąkli w mazowiecki krajobraz.
Wszechobecność różnych nacji w Królestwie Niderlandów dała się zauważyć choćby w czasie „Avonsvierdaagse”. Idąc w tłumie ludzi, obok rozmów w języku niderlandzkim i angielskim, słyszałam też grupki osób rozmawiające po rosyjsku czy chińsku.
Zazwyczaj w Holandii często wybrzmiewa też język arabski, mieszka tu bowiem spory odsetek ludności muzułmańskiej, lecz w tym roku, ze względu na przypadające w tym samym czasie islamskie święto ramadan, wiele muzułmańskich rodzin zrezygnowało z udziału w holenderskich szkolnych marszach.
Dowiedziałam się od pani dyrektor, że rok temu, w naszej szkole, w „Avondsvierdaagse” uczestniczyło 80-ciu uczniów (spośród 120), a obecnie tylko 40 – stu właśnie z powodu praktykowania ramadanu.
Moje dzieci przeszły widoczną metamorfozę.
Czerwiec 2015 – onieśmielone, wycofane, ostrożne, nieco zagubione…
Czerwiec 2016 – „dusze towarzystwa” otoczone wianuszkiem rówieśników.
Rozgadane, roześmiane, w ogóle nie zwracały uwagi na rodziców!
Z jednej strony cieszyła mnie samodzielność i niezależność syna i córki; z drugiej zaś, w zakamarkach serca, czyhał niepokój, który sączył mi do ucha jad w stylu: „twoje maleństwa wymykają ci się z rąk, jeszcze trochę i przestaniesz im być potrzebna. Jak sobie z tym poradzisz?”
Gorzkie myśli osładzał widok najmłodszej córeczki.
Podczas, gdy starszaki biegały z kolegami, dwuletnia „tygrysiczka” siedziała beztrosko w wózku, podjadała ciastka i z zaciekawieniem przyglądała się ludziom i otoczeniu. Aktywnie odpowiadała na zaczepki innych dzieci, przebijała piątkę z koleżankami siostry i sprawiała wrażenie, jakby czuła się najważniejsza. Ot, taki VIP, bez którego marsze nie mają prawa się odbywać!
Ale festyn sportowy i pięciokilometrowe spacery to jeszcze nie wszystko w naszym tygodniu w trampkach!
W środę, 8 czerwca, miał miejsce tzw. „Buitenspeeldag”, czyli „Dzień zabaw na dworze”, którego obchody również stanowią coroczną holenderską tradycję.
Jest on świętowany zawsze w drugą środę czerwca, po południu.
W ubiegłym roku, niestety, impreza nie należała do udanych.
Zresztą może nawet niektórzy wierni czytelnicy pamiętają, jak pisałam „Buitenspeeldag …. bez happy endu”.
W tym roku bezpieczeństwo bawiących się dzieci stanowiło priorytet wśród organizatorów. I prawidłowo, bo tak powinno być. Początkowo moje pociechy były nieco rozczarowane brakiem dmuchanych zamków, ale dały sobie wytłumaczyć, że jest to konsekwencja ubiegłorocznego nieszczęśliwego incydentu z nadmuchiwaną zjeżdżalnią.
Zresztą na dąsy było szkoda czasu! Dzieci szybko znalazły ciekawe propozycje zajęć: zawody w trafianiu rzutkami do tarczy, grę w hokeja lub piłkę nożną, chodzenie na szczudłach, jazdę na rowerze bądź hulajnodze, grę„Twister”, sporządzanie zdrowych przekąsek…
W ramach uwrażliwiania dzieci na los osób niepełnosprawnych, można było spróbować jazdy na wózku inwalidzkim.
Groszek radził sobie całkiem nieźle w manewrowaniu takim dwukołowym pojazdem.
Mój syn na chwilę wcielił się też w osobę niewidomą. Z czarna opaską, przysłaniającą oczy, pokonywał slalom i tor przeszkód – pilotowany przez kolegę przewodnika.
Oczywiście potem nastąpiła zmiana ról.
Nasza dwulatka również dostrzegła atrakcje dla siebie. Wypatrzyła wolną hulajnogę, szybko ją sobie przywłaszczyła i nie pozwoliła się z niej ściągnąć niemal do końca imprezy.
Taki uparciuch z tej najmłodszej „tygrysicy”!
Na szczęście, w tym roku, „Buitenspeeldag” przebiegał bez niemiłych przygód i niespodzianek. Zresztą cały nasz tydzień w trampkach minął pomyślnie.
Co prawda, Groszkowe buty całkiem się rozkleiły, ale czyż nie jest to stosunkowo niewielka cena wobec kilku dni dobrej zabawy, na dodatek w miłym towarzystwie? No przecież!
Długie, czerwcowe dni oraz letnia pogoda sprzyjają wszelkiej aktywności ruchowej.
Festyn sportowy, szkolne marsze i „Dzień zabaw na dworze” wcale nie muszą się kończyć, a wprost przeciwnie – niech stanowią zachętę, by zrobić coś zdrowego, wstać z fotela i na początek po prostu pójść na spacer. Dlatego my nie chowamy swoich trampek…
Niech są na widoku. Przygotowane na pokonywanie kolejnych kilometrów…
Cudownie! Zawsze uważałam, że nic tak nie scala rodziny jak dzień spędzony razem na świeżym powietrzu! Nie chowajcie swoich trampek! 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
świetna zabawa! super, ze juz tak dobrze sie tam czujecie, że wrośliście w środowisko. dalszych sukcesów na tym polu życzę 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
A Ewa dostanie medal ode mnie, jak przejdzie w Chojnicach 5 kilometrów .
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Cudownie spędzony czas. Aż miło popatrzeć, że nie siedzicie w domku, tylko wykorzystujecie każdy promyczek słoneczka w aktywny sposób. Super!
PolubieniePolubione przez 1 osoba