Im dłużej nie wstawiam wpisu na blogu, tym potem trudniej zabrać mi się za pisanie. W międzyczasie proza życia podsuwa różne zdarzenia i sytuacje, które plączą się i kumulują – ciężko wybrać z tego stosu, co nadaje się do opisania. Zresztą tematy tzw. ważne szybko tracą na ważności, pilne – spokojnie mogą poczekać, a wszelkie inne – czy naprawdę są warte Twej uwagi, Czytelniku?
No więc właśnie.
Dziś mam wolne przedpołudnie.
Wreszcie wygospodarowałam czas i przestrzeń na pisanie.
Dzieci w szkole, Igotata w biurze, nikt nie domaga się kawy/ czegoś słodkiego/ co robisz, mama?/ wstaw cokolwiek.
Koty zaległy na kanapach w świecie kocich snów. Istnieje szansa, że przez jakiś czas nie będą się domagać zainteresowania: kot sąsiedzki – donośnym miauczeniem, kot tubylczy – wskakiwaniem na biurko i pląsaniem po klawiaturze („Zobacz, też potrafię tworzyć te dziwne znaczki na ekranie!”).
Cisza. Z rzadka przerywana przez odległy krzyk zbłąkanej mewy, dobiegający zza okna.
W ciszę wkomponował się szum pralki. Niejednostajny: rośnie, tężeje, po czym zwalnia i cichnie jakby dla nabrania haustu powietrza, po którym pędzi z nową siłą.
Jednak odgłos pralki mi nie przeszkadza.
Bardziej rozprasza mnie głowa, własna oczywiście. Pstrokata, pełna dziwnych myśli.
Całkiem podobna do bębna tejże pralki, z tą różnicą że zamiast ubrań miele wydarzenia i rozmowy. Przewraca, miętosi, próbuje doczyścić zabrudzenia, co nie zawsze się udaje.
Niech pralka sobie pierze.
Nie ma co brnąć w szczegóły, rozkładać bluzkę po bluzce, niech będzie luźny szkic.
Wczoraj mieliśmy kolędę, a dziś żegnamy się z naszą choinką, do grudnia.
Wizyty duszpasterskie na emigracji wyglądają inaczej niż w Polsce.
Chęć kolędy trzeba samemu zgłosić, a że polonijna parafia obejmuje nie poszczególne ulice, lecz cała miasta i wsie, do których księża muszą dojechać, toteż okres kolędowania przeciąga się w czasie. I naturalne jest, że skoro ksiądz pokona kilkanaście/kilkadziesiąt kilometrów – zabawia w domu parafian nieco dłużej.
Do nas ksiądz przybył wieczorem, więc po wspólnej modlitwie zaprosiliśmy go na kolację. Na tę okazję przygotowałam gołąbki. Udało mi się nabyć spiczastą kapustę z dużymi liśćmi, które same się zawijały, więc – tu się pochwalę – danie wyszło bez zarzutu i wszyscy jedli z apetytem.
Niestety za to ciasto strasznie się kruszyło, ciężko było je pokroić i ładnie podać.
Na szczęście sama wizyta przebiegła przyjemnie, rozmowa toczyła się gładko.
Ksiądz był szczerze zainteresowany naszym życiem. Pytał jak się odnajdujemy na emigracji, jak postrzegamy Holandię i Holendrów. Dzieciaki zagadywał o szkołę, ulubione przedmioty, zajęcia dodatkowe, pasje.
Nie omieszkał zaprosić Groszka w szeregi ministrantów. Nie po raz pierwszy zresztą. Każdy kolejny ksiądz w parafii zachęca do ministrowania, jak dotąd jednak nasz syn zawsze się wykręcał, nigdy tego nie czuł, a my też jakoś specjalnie nie nalegaliśmy.
Jakież było nasz zdziwienie, gdy tym razem Groszek odpowiedział, że może faktycznie się zdecyduje na służenie przy ołtarzu. Widelec niemal wypadł mi z ręki.
Magia chwili, nastrój wieczoru, chęć poznania czegoś nowego?
A może wyrzuty sumienia? Nie wiem.
Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale nasz syn dość burzliwie przechodzi etap dojrzewania. Różnie z nim bywało, przez jakiś czas trwał względny spokój, aż do ubiegłego tygodnia, gdy znów wybuchła bomba, oczywiście metaforyczna.
Dlaczego mądry, dobry chłopak; empatyczny (a może tylko w moich oczach) miewa ciągoty do czynów, o których wie, że są złe? Wciąż nie mogę tego pojąć.
Wczoraj ksiądz zacytował powszechnie znane powiedzonko, występujące w różnych wersjach: „Małe dzieci – mała bieda. Duże dzieci – bardzo duża bieda”.
Tak się składa, że o jego prawdziwości przekonują się dopiero rodzice nastolatków.
Towarzyszenie dzieciom w „wyjścia na ludzi”, skądinąd fascynujące i cudowne, momentami przypomina ciernistą drogę i przyprawia o siwy włos (a bo to jeden!), ale cóż, nie ma co narzekać, idziemy dalej.
Z uśmiechem i słonkiem w sercu, jak opowiadał Okruszek w swojej bajce.
I znów cisza. Tym razem dłuższa.
Acha, pralka właśnie skończyła kurs. Pora rozwiesić pranie.
Przeczytałam z zapartym tchem. Jestem przekonana, że ciasto było przepyszne. Pozdrawiam Was ciepło i buziaki posyłam dla Ciebie 😘
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję z całego serca, Kasiu! 🙂
Tak, ciasto było pyszne, bo ze sprawdzonego przepisu, testowanego przeze mnie wielokrotnie, z różnymi owocami (akurat teraz dodałam mix mrożonych owoców leśnych).
Niestety coś poszło nie tak, bo ciasto się łamało, co jednak nie przeszkodziło mu być zjedzonym co do okruszka. 😉
https://mojewypieki.com/przepis/kruche-ciasto-z-malinami-i-lekka-budyniowa-pianka
PolubieniePolubienie
Twoje pisanie o codzienności, to dopiero pisanie!
Czy namawiałam Cię już do złożenia wszystkiego w całość?
Dla mnie byłaby to ciekawa literatura, a w zalewie tych wszystkich książek o życiu pracowników korporacji i romansów, właśnie Twoje pisanie widziałabym chętnie na półce, pomyśl!
Bez zadęcia, klimatycznie , z nutką poezji i filozoficznych rozterek!
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Dziękuję, Jotko!!!
Motyle zatrzepotały mi w głowie i w sercu, budząc uśpione marzenia.
Ty już kiedyś dodałaś mi wiary w moje pisanie, ja to pamiętam i jestem Ci bardzo wdzięczna.
Pomyślę. 🙂
Uściskuję Cię mocno. 🙂
PolubieniePolubienie
Każde ciasto domowe, nawet to niby nieudane i tak lepiej smakuje niż kupne. Z Ciebie to musi być niezły pracuś, bo nie dość, że przy dzieciach nieustające zajęcie, to jeszcze masz czas na wizyty i przyjmowanie gości (Gołąbki robię dwa razy w roku, bowiem wymagają czasu). W dodatku w międzyczasie słuchasz odgłosów pralki, czy krzyku mewy, znaczy masz podzielną uwagę.
Zasyłam serdeczności
PolubieniePolubienie
Ach, kochana jesteś, Ultro, ale niestety żaden ze mnie pracuś!
Z tą podzielnością uwagi też różnie bywa, większość odgłosów jednak mnie rozprasza 😉
Jeśli chodzi o ciasta – to domowe zawsze wygrywają z kupnymi holenderskimi, które są dość monotonne w wyborze i często zbyt słodkie.
A co do kolacji, wiesz nasi księża w Holandii mieszkają tak jak wszyscy inni imigranci, wynajmują mieszkanie, sami sobie robią zakupy i gotują, więc pomyślałam, że domowe gołąbki będą praktycznym rozwiązaniem: łatwo je odgrzać, wystarczy podać z chlebem i w sumie już niczego więcej nie trzeba wystawiać do kolacji.
Na co dzień też się w gołąbki nie bawię (chyba, że takie „oszukane”), a te tradycyjne to z myślą o gościach robię, Holendrach lub innych imigrantach, bo dla nich to coś nowego i zaskakującego.
Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
To ja tylko napiszę że wolne przedpołudnie matki kilkorga dzieci to rzadkość….
A że kłopoty rodziców rosną wraz z dojrzewaniem dzieci…. to jasne jak słońce.
Dużo sił i cierpliwosci życzę…
Stokrotka
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Baaardzo dziękuję, Stokrotko!
I domyślam się, że wiesz o czym piszesz, z autopsji. 😉
Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
nic na siłę – nie idzie pisanie – nie pisz. lepsze to niż czuć obowiązek. pisanie o sobie i rodzinie, to odkrywanie się przed obcymi. może organizm broni się przed podobnym ekshibicjonizmem?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Może i masz rację?
Na pewno blogowanie (jak wszystkie social media) jest pewną formą ekshibicjonizmu – nie widzę w tym nic zdrożnego, o ile jest wyważone i utrzymane w granicach dobrego smaku i poszanowania prywatności.
Intencją mojego bloga jest pokazanie życia rodziny na emigracji w Holandii, toteż na pewno pokazuję sporo prywaty, ale wierz mi – znacznie więcej zakrywam i pomijam milczeniem.
Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
i bardzo dobrze. nie wszystko jest na sprzedaż – jak usiłują nam wmówić tabloidy.
skoro wena poszła do lasu – trzeba poczekać na inną muzę. i nie ma powodu aby się irytować.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😉
PolubieniePolubienie