Dziś ciąg dalszy naszej wycieczki z przyjaciółmi do Cochem, w którym znajduje się monumentalne zamczysko, taka niemiecka wersja zamku nad Loarą.
Punkt pierwszy naszej wyprawy, czyli malownicze Beilstein, przedstawiłam w poprzednim poście, jeśli go przeoczyliście, możecie wrócić tu. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli przeczytacie tylko bieżący wpis.
I tak, koło południa przybyliśmy do Cochem, kolejnej uroczej miejscowości, przytulonej do Mozeli. Jest to miasto powiatowe, niewielkie (5 tyś mieszkańców), z długą i burzliwą historią. Zasiedlone w czasach Celtów i Rzymian, sporo przeszło, bo i epidemię dżumy, i wojnę trzydziestoletnią, oblężenia, pożary, no a przede wszystkim liczne powodzie, na które jest narażone za sprawą położenia: nad rzeką i pośród wzgórz.
Zimą i wczesną wiosną poziom wody w Mozeli wzrasta, co nierzadko prowadzi do zalewania pobliskich obszarów.
Prosto z parkingu ruszyliśmy na spotkanie z przyjaciółmi, którzy przyjechali tu nieco wcześniej i teraz przechadzali się po starówce.
Odnaleźliśmy się przy Bramie Miejskiej, jednej z trzech zachowanych do dziś.
Chwilę tę uwieczniliśmy na zdjęciu, które w zamyśle miało być szybkie, a zważywszy na liczbę osób większą niż cztery i obecność dzieci – szybkie nie było.
Leniwie snuliśmy się urokliwymi uliczkami, podziwiając szachulcowe domostwa do momentu, gdy owionęły nas smakowite aromaty z miejscowych knajpek, a dzieci zaczęły jęczeć, że są głodne.
Postanowiliśmy zatem przysiąść gdzieś na mały obiadek.
Rzecz jasna, im więcej osób, tym trudniej wybrać lokal, z dziećmi sprawa jeszcze bardziej się komplikuje: jeden chce to, drugi tego nie je, tamtego nie spróbuje… – znacie to?
Nie chcąc tracić czasu na szukanie, weszliśmy do pierwszej z brzegu tawerny, przestrzennej, o swobodnym wystroju, z niewygórowanymi cenami.
Niestety, jak się później okazało, to nie był dobry wybór.
Choć lokal świecił pustkami (teraz wiemy dlaczego!), musieliśmy bardzo długo czekać, by ktokolwiek do nas podszedł; potem znów czekaliśmy to na jedzenie, to na rachunek… Czekanie samo w sobie nie było najgorsze, przynajmniej sobie pogawędziliśmy, niestety potem dostaliśmy niewłaściwe dania, coś przeoczyli, coś pomylili, nie donieśli jednej pizzy.
W rezultacie każdy dostał jedzenie o innej porze, dzieciaki najpóźniej, więc ich cierpliwość była mocno nadszarpnięta. W dodatku porcje okazały się śmiesznie małe.
Mój obiad ograniczał się do jednego pieczonego ziemniaka z twarogiem, Andrea dostała zupę gulaszową w rondelku dosłownie jak z serwisu dla lalek.
Z knajpki wyszliśmy głodni, ale nie straciliśmy humoru, wręcz przeciwnie, robiliśmy sobie żarty z całej tej sytuacji:
„Och, zapomniałem zanotować, że zamawialiście margheritę. Czyli te frytki nie były dla Was? Cóż, spytam przy tamtym stoliku. I jeszcze tylko chciałem dodać, że w naszej kuchni korzystamy z miniaturowego serwisu, to tak w ramach profilaktyki otyłości.”
W takich mniej więcej nastrojach wyruszyliśmy zdobyć twierdzę Reichsburg, największą perłą Cochem, turystyczne „must have”, czyli zamek, wybudowany na skalistym wzgórzu, „unoszący się” nad miastem, czego efektem jest pejzaż jak z obrazka.
Weszliśmy w ulicę Zamkową (Schlossstrasse), która pnie się na zamkowe wzgórze pomiędzy poletkami winorośli, równymi jak od linijki.
Zbiór winogron o tej porze roku był już zakończony, ale na niektórych krzewach jeszcze zdarzały się zbłąkane, przejrzałe owoce.
Im wyżej się przemieszczaliśmy, tym piękniał i nabierał perspektywy widok pozostawionej w dole rzeki.
Za to zamek stopniowo rósł w naszych oczach.
Położony przy ważnym szlaku rzecznym idealnie nadawał się do patrolowania terenu, kiedyś był również punktem poboru myta. Specjalny mechanizm łańcuchowy z kołowrotkiem blokował rzekę tak, by statek mógł płynąć dalej dopiero po uiszczeniu opłaty.
Początki zamku sięgają czasów cesarza Ottona.
Ta potężna warownia zniosła wiele i choć przetrwała wojnę trzydziestoletnią, to została doszczętnie zniszczona przez najeźdźców francuskich w 1689 roku.
Odbudowa ciągnęła się latami. W 1815 r. zamek z rąk Francuzów trafił do Królestwa Prus. W 1868 r. niemiecki kupiec odbudował go w stylu nowego gotyku.
Dziś zamek jest własnością miasta.
Wejścia strzeże zabawny strażnik, wypatrujący wroga.
Ni to żaba, ni krogulec, po sprawdzeniu w przewodniku okazuje się być… lwem!
No przecież, wystarczy ruszyć wyobraźnią!
Na rozległym dziedzińcu uwagę przyciąga okazała mozaika.
To święty Krzysztof z Dzieciątkiem Jezus.
Przemierzając krużganki, podziwialiśmy widoki, mijaliśmy czworoboczne baszty, strzeliste i wieże.
Wnętrze zamku jest również dostępne dla turystów: można zwiedzić salę rycerską, pokój myśliwski, jadalnię, altanę i inne komnaty.
Zamek jest cały czas użytkowany. Na okrągło pracuje kawiarnia, odbywają się też liczne cykliczne imprezy: śluby, rycerskie spotkania, uczty w średniowiecznym stylu, przyjęcia pracownicze, tańce pałacowe, prezentacje zwyczajów rycerskich, kar, manier.
Punktem kulminacyjnym takich rycerskich wieczorów są pojedynki na miecze.
W sierpniu zamek staje się gospodarzem wielkiego festynu w dawnym stylu.
Dziedziniec zmienia się wówczas w targowisko, rozkłada się na nim kramy z miodem pitnym, winem, smakołykami według dworskich receptur. Rzemieślnicy i artyści demonstrują i sprzedają swoje wyroby.
Muzyka wygrywana na starych instrumentach, odpowiednio wystylizowane stroje pozwalają odbyć podróż w czasie i wyobrazić sobie zamek w momencie największej świetności. Jakaż to musi być gratka dla miłośników epoki rycerskiej!
My niestety nie mieliśmy szczęścia do imprez okolicznościowych, zadowoliliśmy się więc tym, co dane było nam zobaczyć. W kierunku miasteczka zeszliśmy już inną drogą. Nasi przyjaciele udali się jeszcze do Muzeum Musztardy, a my ruszyliśmy prosto na parking, gdyż w trasie powrotnej planowaliśmy krótki postój w „kocim” miasteczku Zell.
Fakt, jeśli stoliki puste – wiedz, że jest coś na rzeczy 😉 Cudownie, że nie zepsuło to Wam dnia, zamek zaiste robi wrażenie, nawet na zdjęciach.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No, powinno było nam dać do myślenia. 😉
Na szczęście niefortunna knajpka nie rzutowała na odbiór zamku. 🙂
PolubieniePolubienie
Zaznaczenie kolejnych powodzi na ścianie działa na wyobraźnię, podobnie jest na murach Torunia…
Taka knajpę trzeba by obsmarować w Internecie moim zdaniem, tak dla ostrzeżenia innych.
Za to widoki mieliście bajeczne, zazdroszczę!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak, Jotko, miarka z datami bardzo działa na wyobraźnię, pewnie o to chodzi, by zobrazować ogrom poziomu wody.
Może i powinniśmy napisać recenzję w Internecie, ale jakoś szybko zapomnieliśmy nazwę tego lokalu i już nawet nam się nie chciało do tego wracać. Może po prostu mieliśmy pecha?
Na szczęście ogólny odbiór wycieczki został pozytywny. 🙂
PolubieniePolubienie
Im więcej czytam o cudzych podróżach, tym mocniej żałuję, że ich nie odbywam. Jednak dzięki takim postom mogę być „zaocznie” tam, gdzie nigdy nie trafię. Pozdrawiam.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Iwonko, ano niekiedy tak życie się układa, że nie można podróżować, z różnych powodów, wtedy Internet czy telewizja ze swoimi programami podróżniczymi trochę nas wspomagają i zaspokajają ciekawość innych miejsc.
Też chętnie „podglądam” na monitorze inne kraje, zwłaszcza te dalekie, trudno dostępne do zwiedzania dla przeciętnej rodziny.
Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
zamek wygląda rewelacyjnie, jednak rzeka uwiodła mnie najmocniej – taki zakręt wykonać, żeby mizerną górkę obejść… można było chyba minąć ją z drugiej strony.
PolubieniePolubienie
Dobre! 🙂 🙂
PolubieniePolubienie