Właśnie minął kolejny miesiąc mojego życia. Był on naprawdę wyjątkowo ciekawy.
Wiele się wydarzyło i aż sama nie wiem, od czego zacząć mój wpis do pamiętnika.
Może od pochwalenia się? Bo wyjechałam na wakacje! I to nie byle gdzie…
Pierwsze wakacje w moim życiu spędziłam zagranicą…
Otóż pojechałam do Polski, a konkretnie do dziadków…
Podróż dłużyła się niemiłosiernie. Ciężko było wytrzymać kilkanaście godzin w samochodzie.
Gorąco, nudno, niewygodnie…
Widząc, że nie ma specjalnych atrakcji, starałam się – za radą mamy- jak najwięcej spać.
A gdy nie spałam, to… śpiewałam. Czemu by nie? Rodzice nie mają radia w samochodzie, więc chociaż córeczka im pośpiewa. Głos mam naprawdę donośny i mocny. Nic dziwnego, w końcu dość systematycznie go ćwiczę serwując rodzicom darmowe nocne koncerty.
W Polsce bardzo mi się spodobało. Miałam okazję poznać rodzinę, czyli babcie, dziadków, wujków, ciocie, prababcie…
Wszyscy się do mnie uśmiechali, próbowali ze mną rozmawiać. Czasem mówili do mnie słowa w jakimś dziecinnym języku (na przykład: gu gu, ga ga, puci puci, rrr), którego nie rozumiałam, ale uśmiechałam się, żeby im sprawić przyjemność. Zauważyłam, że uśmiech to dla ludzi dobra odpowiedź na wszystko. Gdy się uśmiecham, inni się cieszą i z tym większym entuzjazmem mnie zagadują. A ja nie mam nic przeciwko…
Dni upływały wesoło. Było gorąco i często przebywałam na dworze, w ogrodzie. Mogłam dotknąć trawy, popatrzeć na drzewa, a nawet pobujać się w hamaku!
Chodziłam na spacery do lasu (a dla ścisłości – byłam wożona w wózku), widziałam jezioro…
Brałam też udział w różnych rodzinnych wydarzeniach.
Byłam jednym z głównych gości na ślubie i weselu wujka! Miałam piękną sukienkę i ponoć wyglądałam jak księżniczka!
Ale nie bawiłam się dobrze. Sukienka okazała się niewygodna. W czasie mszy ślubnej, najpierw leżałam spokojnie w wózku, wyglądając jak laleczka, ale gdy cała impreza zaczęła się przedłużać, zaczęłam głośnym płaczem domagać się zdjęcia sukni. Ale rodzice jakby ogłuchli na moje prośby. Zachwycali się ślubem, młodą parą i ani myśleli o przebieraniu mnie.
A gdy msza się skończyła, rozpoczęło się wesele. I wtedy było jeszcze gorzej.
Zrobiło się gwarno i głośno. Stwierdziłam, że skoro orkiestra gra (ponoć pięknie) i nie zamierza przestać, to może jest to szansa dla mnie, bym mogła – przy okazji – i ja skorzystać z akompaniamentu i poćwiczyć mój głos.
Zaśpiewałam raz i drugi, może trzeci, ale szybko się przekonałam, że z taką orkiestrą i tyloma instrumentami muzycznymi, to nawet taka primadonna jak ja, nie ma szans i siły przebicia.
Cóż było robić? Poszłam spać…
A wesel nie polubiłam…
W czasie wakacji uczestniczyłam w jeszcze kilku imprezach urodzinowych, ale najgorszą uroczystość rodzice zaserwowali mi na koniec wakacji.
To się nazywało chrzest… Dokładnie – mój chrzest. Ale zacznę od początku.
To była niedziela. Wszyscy już od rana biegali zaaferowani po domu, znów zaczęli pojawiać się goście. Mama z tatą byli lekko poddenerwowani; a ja wyczuwam ich nastrój na kilometr.
A potem było tylko gorzej. Bo znów wyjęli suknię.
Taką piękną jak na weselu tylko, że tym razem bielutką jak śnieg.
Gdy usłyszałam, że znów będę piękna jak księżniczka, to już wiedziałam, że zapowiada się fatalny dzień.
No i taki był. Protestowałam przy ubieraniu sukni, ale rodzice byli nieugięci. Nie posłuchali mojej prośby o założenie mi wygodnego pajacyka. Dotychczas zawsze raczej starali się mnie słuchać, nawet na weselu przebrali mnie, a teraz nie było z nimi żadnej dyskusji.
Co się stało z moimi rodzicami? Nie poznawałam ich. Może już zawsze będą tacy uparci? Wizja stanowczych staruszków jeszcze bardziej popsuła mi humor i zasiała niepokój w sercu.
W kościele śpiewałam tak głośno i długo, jak chyba jeszcze nigdy dotąd. W ten sposób wyrażałam swój złość i protest: na niewygodną suknię, na czapkę na mojej głowie mimo upału, na upór rodziców, na pogodę, właściwie na wszystko…
Jak tak zaczęłam rozmyślać, to doszłam do wniosku, że mam już dosyć wakacji i zatęskniłam za Holandią… Z tej nostalgii, rozpłakałam się jeszcze mocniej.
Przypomniała mi się podróż i moje arie, śpiewane w samochodzie. Potem naszło mnie wspomnienie tej orkiestry z wesela i zechciałam zaśpiewać tak głośno jak wtedy na przyjęciu weselnym…
Oj, i tym sposobem, rozśpiewałam się na dobre! W kościele było dużo ludzi i wszyscy mi się przyglądali… A ja poczułam się jak gwiazda! Odkryłam pewną prawidłowość.
Gdy na chwilę milkłam, ludzie spoglądali na ołtarz i słuchali księdza, a gdy koncertowałam – uwaga publiczności skupiała się na mnie… Wniosek był oczywisty: im więcej śpiewasz, krzyczysz, płaczesz, tym większym zainteresowaniem się cieszysz, tym większą gwiazdą jesteś…
Więc jaśniałam jak najpiękniejsza z gwiazd na niebie… Do chwili aż się zmęczyłam (sława jest męcząca, jakby ktoś nie wiedział) i chciałam zasnąć.
I właśnie, gdy już zamykałam oczy do snu, stała się rzecz straszna! Brr… Na wspomnienie tej chwili, nawet teraz przechodzą mnie ciarki! Widocznie mój śpiew spodobał się tak bardzo, że gdy zamilkłam w celu zrobienia sobie małej drzemki, ksiądz zszedł z ambony i zaczął mnie cucić, polewając wodą… No ja rozumiem, że mój koncert mógł się podobać, ale bez przesady, nawet taka primadonna jak ja, musi trochę odpocząć, wyrównać oddech…Każdy powinien to zrozumieć i uszanować. Zaśpiewałabym „na bis” z własnej woli, a jakże, bez tego zimnego prysznica… Niestety, nikt mnie nawet nie zapytał o zdanie, tylko zastosowali od razu takie drastyczne metody! Bo, żeby od razu wodą polewać człowieka! Przecież splash czy inny Ice Bucket Challenge powinien być dobrowolny…
Niespodziewana kąpiel sprawiła, że tego dnia mój humor stał się jeszcze gorszy.
I nawet, jak już wyszliśmy z kościoła, i moi rodzice z gośćmi udali się na obiad, jedzony w kawiarni na świeżym powietrzu, to nic, absolutnie nic, nie było w stanie mnie udobruchać i poprawić mojego nastroju.
Ach, mam nadzieję, że już więcej nie będę chrzczona… Raz wystarczy!
Do dziś mam do rodziców żal o tę suknie i o mycie głowy w kościele.
I to by było na tyle atrakcji w wakacje…Chyba wystarczy?
Byłam już tak zmęczona tymi wszystkimi wydarzeniami, że z ulgą przyjęłam wiadomość o powrocie do Holandii. Co prawda, zapomniałam już jak wygląda mój pokój i łóżeczko, bo w końcu nie było nas tam cały miesiąc, ale czułam, że nadszedł czas powrotu.
Z emocji przed podróżą, aż się rozchorowałam.
To byłam moja pierwsza choroba. Doświadczyłam gorączki i bólu gardła.
Rodzice wpadli w popłoch i zupełnie nie wiedzieli, co robić. Jechać czy zostać?
Jednak pojechaliśmy, a w Holandii od razu poszliśmy do lekarza…Okazało się, że mam stan zapalny gardła.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Och, bez dwóch zdań, to były wakacje pełne przygód!