I zleciało… Mam już cztery miesiące. Jestem coraz większa, coraz mądrzejsza i coraz więcej wiem o otaczającym mnie świecie.
Na przykład utwierdzam się w przekonaniu, że w ciele człowieka bardzo ważne są włosy. Tylko nie odkryłam jeszcze, dlaczego ludzie przywiązują do nich takie znaczenie. Mnie osobiście moja bujna czuprynka raczej przeszkadza…Jest gorąco w głowę i boli, gdy przypadkowo chwytam się za włosy. Natomiast sprawia mi przyjemność, gdy ludzie przyglądają się moim włoskom z uśmiechem i lekkim zdumieniem oraz gdy zachwalają moją fryzurkę.
Ona jakoś najbardziej „rzuca się” u mnie w oczy. Widocznie włosy mają dużą wartość. Ja posiadam ich dużo na głowie, a zatem nasuwa się prosty wniosek: jestem piękna i ważna. Hura! To powód do dumy i radości!
W minionym miesiącu posiadłam ważną umiejętność – odkryłam swoje „łapki”.
Tak, tak, już wiem, że te dwa „wyrostki” z boku mojego tułowia to właśnie ręce.
Jeszcze miesiąc temu zupełnie nie umiałam nad nimi zapanować. Kompletnie mnie nie słuchały, wykonując jakieś nieskoordynowane ruchy.
Ale to się zmieniło. W miejsce chaosu, pojawił się ład i porządek, no taki w miarę ład, i w miarę, porządek…
Pochwalę się też, że nauczyłam się łapać zabawki. Zresztą nie tylko zabawki. Chwytam wszystko, co znajduje się w zasięgu moich dłoni i co jest na tyle interesujące dla mnie w danej chwili, by poświęcić temu uwagę.
Przecież nie będę brała do rąk byle czego!
Jak wiele kobiet, gustuję w biżuterii. Szkoda tylko, że odkąd zaczęłam sprawdzać wytrzymałość łańcuszka na szyi mamy, ona przestała go zakładać.
A swoją drogą mama mogłaby o siebie trochę zadbać. Wskazane byłoby noszenie przez nią korali i ozdobnych, najlepiej wiszących kolczyków.
Mama wyglądałaby wtedy piękniej, a ja miałabym możliwość ćwiczenia siły mojego chwytu. Na razie jestem zmuszona wprawiać się na zabawkach.
Lubię leżeć w swoim niebieskim bujaczku – leżaczku i chwytać wiszącą przede mną małpkę, pluszowego ananasa lub królika, który pięknie dzwoni, gdy go dotykam. Trącam łapką swych przyjaciół, a potem pac – złapanego wkładam do buzi. Schwytany – posmakowany! A jak posmakuję (czytaj: poślinię) jednego, zabieram się za drugiego. To sympatyczna zabawa, naprawdę sprawia mi ona dużo radości.
Nieco mniej natomiast lubię przebywać na tzw. „macie edukacyjnej”, jak ją nazywają rodzice. Trochę mi na niej twardo, przerażają mnie kolory i motywy dzikich zwierząt.
Mama nazywa matę wyspą tropikalną, ale w tropikach to ja, może, zagustuję za paręnaście lat. Wtedy chętnie będę pić koktajle pod palmami. Na razie nie potrzeba mi szelestu palmowych liści oraz widoku krokodyli i hipopotamów.
Tylko rodzice nie potrafią mnie zrozumieć (ach, są „starej daty”).
Najpierw kładą mnie na matę, a potem narzekają, że „leżę jak kłoda” na brzuchu lub na plecach (w zależności od tego, w jakiej pozycji mnie położą) i się nie ruszam.
Zachęcają mnie słowami „Dalej, Okruszku, możesz sobie teraz poszaleć jak w swoim łóżeczku. No, przekręć się na bok, chwyć listek (krokodyla, małpę, muszelkę, hipopotama i co tam jeszcze).” A potem są zawiedzeni, że wcale nie chcę łapać tych wszystkich dzikich zwierząt (a czy oni mieliby w tym przyjemność?) i, ze strachu, zaczynam płakać.
Za to łóżeczko to moje królestwo! Tu harcuję i brykam dowoli (najwięcej oczywiście jak mam iść spać). Kulam się na boki. Rodzice kładą mnie na brzuszku do snu, a ja, już za chwilę, leżę na plecach w drugim końcu łóżeczka, na dodatek poprzecznie. Takie figle potrafię wykonywać wielokrotnie. Oczywiście największej ochoty na ćwiczenia nabieram, gdy przychodzi czas na drzemkę.
Tylko rodzice (jak już wspomniałam są nieco staroświeccy) nie zawsze doceniają moje akrobacje. „Okruszku, czas spać. Jesteś zmęczona, poszalejesz potem na macie” – tłumaczą mi.
W odpowiedzi głośno protestuję, mniej więcej tak:
„Na macie nie chcę. Tam są dzikie zwierzęta. A tu w łóżeczku nie czai się żaden tygrys (hop siup – w międzyczasie kulam się) ani krokodyl (hop siup). Tu się czuję bezpiecznie i dlatego tak chętnie ćwiczę (hop siup). A spać mi się właśnie „odechciało”… I popatrzcie jeszcze na to… hop siup”.
Trudno jednak dogadać się ze starymi. Niekiedy mam wrażenie, że oni nic nie rozumieją, a dociera do nich jedynie mój płacz… Cóż…
Chciałam jeszcze wspomnieć o spacerach. Mam piękny elegancki wózek barwy granatowej i drugi czerwony w spadku po córeczce koleżanki mojej mamy.
Ale co tam wózki! Owszem, leżałam w nich spokojnie, dopóki nie odkryłam, że świat na zewnątrz jest zbyt piękny i ciekawy, by przegapić go przebywając w gondoli i oglądając jedynie niebo i chmurki, no może – od czasu do czasu – drzewko.
Jeszcze w zeszłym miesiącu mnie to zadowalało, ale nie teraz – nie, jak mam cztery miesiące.
Odkryłam, że spacery są najprzyjemniejsze na rękach mamusi.
Mama zawsze powtarza, że kocha przyrodę, że najlepiej wypoczywa na jej łonie, że nic jej tak nie uspokaja, jak widok wody, zieleni i ptaków.
No to córka ma być gorsza? Przecież „niedaleko pada jabłko od jabłoni”!
– Posłuchaj mamusiu, ja – Okruszek – też jestem wielbicielem przyrody. Tak samo jak ty! Dlatego na spacerze nie wystarcza mi, jak opowiadasz o kanałach, łabędziach, kaczkach, wierzbach, pięknych ogródkach… Ja chcę je sama zobaczyć!
A przy okazji, mamo – dbam o rozwój twoich bicepsów i tricepsów, więc nie narzekaj, tylko doceń wielkoduszność twojej córeczki. Przecież na siłownię i tak nie mogłabyś pójść, bo piję mleczko, zazwyczaj, co dwie godziny, a czasem częściej. To też robię celowo, ale to już opowieść na inną okazję…