W dyni…, czyli Święto Króla w Holandii

DSCN1415

Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam…! A kto? Król Wilhelm Aleksander!

Dzisiaj, 27 kwietnia, przypadają urodziny króla Holandii, na dodatek bardzo ważne, bo pięćdziesiąte, zwane „Abrahamowymi”.
Wraz z królewską rodziną corocznie świętują poddani….

Pozwólcie, że przybliżę Wam obchody Koningsdag, czyli Dnia Króla w troszkę nietypowy sposób, bo w formie opowiadania. Zastrzegam, że do faktów dodałam szczyptę fantazji, a imiona głównych bohaterów zostały zmienione.
Z uśmiechem zapraszam do lektury!

To musiał być dzień 27 kwietnia, nie inaczej.
Od jakichś trzech tygodni mieszkaliśmy w Holandii. Był słoneczny poranek.
Mąż pojechał do pracy, a ja siedziałam z dziećmi w kuchni przy śniadaniu.
Dzieciaki zajadały płatki z mlekiem, matka dumała nad kubkiem zielonej herbaty. Rozmyślałam o tym, jak zmieniło się ostatnio nasze życie.
Pojawiała się nowa sceneria z wiatrakami, kanałami, tulipanami w tle, ale codzienne problemy pozostały… Czy im sprostamy?

– Mamo! – z zadumy wyrwał mnie głos synka. – Pójdziemy na dwór? Jest taka piękna pogoda, a my nie musimy iść do szkoły.
– Tak, wiem. Swoją drogą to ciekawe, czemu macie dzisiaj wolne. Przecież jest czwartek – odpowiedziałam.
– Pani coś tłumaczyła, ale wszystko po holendersku – dodała córka. – Nic nie zrozumieliśmy… To jest okropne, gdy ktoś mówi, a ty nic z tego nie wiesz! Chcę wrócić do Polski! Do Mai, Małgosi i do pani Jagody…. – w głosie dziewczynki zadźwięczały płaczliwe nuty, więc czym prędzej spróbowałam odciągnąć jej uwagę od drażliwego tematu.
– Mam pomysł – wypaliłam niemal bez zastanowienia. – Skoro nie idziecie dzisiaj do szkoły, to zrobimy sobie małą wycieczkę. Co wy na to?

Dzieci milczały, więc kontynuowałam:
-Pojedziemy autobusem do centrum miasta. Może zobaczymy tam coś ciekawego?
No i kupimy sobie jakieś holenderskie jedzonko. Ponoć mają tu pyszne frytki z majonezem.
– Super! – zawołało rodzeństwo niemal jednocześnie. – Ale frytki koniecznie muszą być z keczupem!

Szybko ubraliśmy się, włożyłam do torebki portfel oraz telefon i już za chwilę byliśmy na zewnątrz.
Ojej! Ale co tu się stało? Ze zdumieniem rozglądaliśmy się dookoła.
Całe ulice były udekorowane balonami, girlandami, serpentynami, proporczykami.

Flagi

A wszystko wyłącznie w kolorze pomarańczowym!
Tak jakby pozostałe barwy ukryły się w jakimś zakamarku (jak podczas zabawy w chowanego) lub wyjechały na wakacje, do znanego kurortu, do sanatorium bądź gdziekolwiek. I teraz został tylko ten jeden kolor – pomarańczowy

– Mamo, czy my przez przypadek nie trafiliśmy do dyni? – zaśmiał się syn. – Bo wszędzie tylko „oranje”, „oranje”, „oranje”. O, nawet zapamiętałam jak jest „pomarańczowy” po niderlandzku. – pochwalił się.
– Brawo, Piotrusiu! – odpowiedziałam automatycznie.
– Ale co „brawo”? – dopytywał się pięciolatek. – Dynia czy „oranje”?
– Jedno i drugie. Dobrze, że już znasz kolory. A z tą dynią też masz rację…

Przez chwilę pomyślałam, że może bezpieczniej byłoby wrócić do domu, ale ciekawość i chęć zdobycia nowych doświadczeń były silniejsze.
– Naprzód, dzieciaki! – zawołałam z entuzjazmem. – Skoro już znaleźliśmy się w tej Dyniowej Krainie, to chodźmy na przystanek. Ciekawe, czy autobus też będzie „oranje”?

DSCN1424

Wkrótce mieliśmy okazję przekonać się, że owszem, autobus również wystroił się w pomarańczowe dodatki. Gdy weszliśmy do środka, odnieśliśmy wrażenie, jakbyśmy drążyli korytarz w miąższu bani. Ależ było tłoczno!

– Mamo nie mogę oddychać – żaliła się Amelka. – Czemu tu jest taki ścisk?
Dokąd ci wszyscy ludzie jadą?
– Nie marudź, córeczko. Wytrzymasz – podniosłam na duchu pierworodną. – A dokąd jadą…? No… do króla! – zawołałam, bo w tej samej chwili dostrzegłam insygnia królewskie na koszulkach Dyniowych osobników.

Mimo ciasnoty podróż z Pomarańczowymi okazała się całkiem przyjemna.
Wszyscy śmiali się, gwizdali, trąbili na trąbkach, a nawet powachlowali nas, jedynych Kolorowych, rondami swoich wielkich kapeluszy.
Jakaś młoda kobieta udekorowała Amelkę naszyjnikiem ze sztucznych kwiatów w hawajskim stylu.
– Kolorowa Dziewczynko, oto jesteś jedną z nas, Pomarańczową – rzekła uroczyście po niderlandzku, a my, o dziwo, zrozumieliśmy to proste zdanie.
Amelia dumnie zadarła głowę, co spotkało się ze złością jej brata.

– A ja? A ja to co? Też chcę być Pomarańczowy! – zajęczał Piotrek.
Przed niechybną awanturą uratował nas miły starszy pan, który wręczył chłopcu okulary. Oczywiście były w kolorze… tak, tak, właśnie w tym!
Najważniejszym. Jedynym słusznym.
Okulary były za duże, ale Piotrusiowi wcale to nie przeszkadzało.
– Widzę wszystko na pomarańczowo, na pomarańczowo, na pomarańczowo! – podśpiewywał chłopak, tym razem wzbudzając irytację w siostrze.
– I co z tego? Ja też! – wysyczała. – I mama. I wszyscy. Jesteśmy w dyni, jakbyś zapomniał.

DSCN1418

Na szczęście w tym momencie autobus zatrzymał się i pomarańczowy tłum ruszył do wyjścia, a my z nim.
W centrum miasta dopiero panowało szaleństwo!
Niemal ze wszystkich okien powiewały holenderskie flagi otoczone pomarańczowymi wstążkami. Na chodnikach ustawiono kramy i stragany, w których można było zakupić przysłowiowe „mydło i powidło”, czyli ubrania, książki, płyty, sprzęt domowy, zabawki. Nawet dzieci handlowały rozłożywszy na kocach stare misie, lalki, puzzle, bibeloty.

DSCN1419

Rzecz jasna, Piotrusiowi i Amelce, od razu, zaświeciły się oczy na ten widok, co nie uszło uwadze małych sprzedawców, którzy momentalnie wykorzystali sytuację wciskając im zabawki do rąk. Spytałam po angielsku o ceny, a dzieci napisały na kartkach jakieś śmiesznie małe kwoty: 20 czy 50 centów, 1 czy 2 euro.
– O, to niedrogo! – stwierdziłam. – Prawdziwa okazja! Dzieciaki, wybierzcie sobie po jednej zabawce i idziemy dalej.

DSCN1408

Amelka chwyciła pluszową myszkę Minnie, a Piotruś wybrał autko.
Gdy spacerowaliśmy między kolejnymi stoiskami, nagle usłyszeliśmy dzikie brawa, gwizdy i szalone piski.
Pomarańczowy tłum, jak jeden mąż, rzucił się w kierunku głównej ulicy z okrzykiem „Wiwat król Willem – Alexander! Wiwat królowa Maxima!

Czym prędzej pognaliśmy za innymi, mocno trzymając się za ręce.
Stanęliśmy przy głównej drodze i wtedy… naprawdę zobaczyliśmy królewską parę!
Król i królowa wyglądali pięknie i dostojnie.
On – wysoki, rudowłosy (wszak pomarańczowy jest kolorem holenderskiej dynastii królewskiej) i ona – klasyczna blond piękność z brązowymi oczami i figurą modelki.
Tłum eksplodował radością, my także daliśmy się porwać tej niesamowitej atmosferze, pełnej entuzjazmu i euforii.

DSCN1453

Potem były już tylko „tańce, hulanki, swawole”, czyli jedna wielka fiesta.
Koncerty w plenerze, festiwale, degustacje lokalnych smakołyków, konkursy i warsztaty dla najmłodszych. Oczywiście nie obyło się bez zabawy na dmuchanych pałacach i w basenach z kulkami.
– Mamo, obiecałaś nam frytki – przypomniały mi dzieci.
No tak, o wielu rzeczach młodzi mogą zapomnieć, ale o przyjemnościach – w żadnym wypadku!
– A może w zamian zjemy zupę dyniową? – uśmiechnęłam się chytrze. – W końcu jesteśmy w Dyniowej Krainie, a to zobowiązuje.

DSCN1456

Jednak dzieci miały inne zdanie na ten temat.
Ostatecznie, bez frytek się nie obeszło…
Na deser skosztowaliśmy jeszcze holenderskich „stroopwafels”, czyli sławnych okrągłych wafelków nadziewanych syropem. Do picia zamówiliśmy sok pomarańczowy, najbardziej pożądany napój w królewskim dniu.
Najedzeni, napojeni, obkupieni, zmęczeni i zadowoleni wróciliśmy do domu.
Oczywiście – jak poprzednio tak i tym razem – pomarańczowym autobusem, w towarzystwie Pomarańczowych.

Pomaranczowi

Wieczorem dzieci opowiedziały tatusiowi o wizycie w Dyniowym Kraju oraz o spotkaniu z Królewską Rodziną.
– A wiesz tato, że król i królowa mają trzy córki? – zawołała Amelka. – I wszystkie noszą imiona zaczynające się na literę „A”! Jedna z nich nazywa się Amalia! To trochę podobnie jak Amelia, prawda?
– Ja tam zdecydowanie wolę moją Amelkę – odpowiedział tatuś. – I dla mnie zawsze byłaś, jesteś i będziesz księżniczką.
– A ja to co? – naburmuszył się Piotrek.
– A ty jesteś moim małym księciem! – udobruchałam syna. – Dyniowym – dodałam, ale tylko w myślach.
– Wasza książęca mość, czas do łóżek! – zawołał tata i dzieciaki z minami, zupełnie nieprzystającymi do królewskiego rodu, niechętnie pomaszerowały w stronę łazienki.

RodzinaKrolewska

Gdy młodzież usnęła, usiedliśmy z mężem przy stole.
– Wiesz… Dziś Holandia całkowicie mnie zaskoczyła – odezwałam się cicho. – Czułam, jakbyśmy naprawdę trafili do wnętrza dyni. Świat w kolorze pomarańczowym…
– Tak. Wybacz, kochanie. Zapomniałem cię uprzedzić o dzisiejszym Święcie Króla – powiedział mąż. – Koledzy w pracy wspominali mi, że jest to holenderskie święto państwowe. Większość zakładów pracy i biur miała dziś wolny dzień, cóż nasza firma się wyłamała.
– Szkoda! Z tobą na pewno byłoby fajniej… A czego jeszcze dowiedziałeś się o tym święcie?
– Niczego szczególnego, kochanie. Wszystko możesz sprawdzić w Wikipedii – zbył mnie małżonek, wpatrzony w ekran laptopa – poza tym mam robotę.
– Jak zawsze – mruknęłam – nawet w Dzień Króla to samo…

Pochyliłam się nad książką próbując skupić się na lekturze.
– Nie jak zawsze… No chodź!
– Po co? Przecież jesteś zajęty – udawałam obrażoną.
– Zobacz, jaki ciekawy artykuł znalazłem – kusił mąż – i jakie piękne zdjęcia.
– O Dniu Króla…? – „łaskawie” zainteresowałam się.
– O Dniu Króla, o Dniu Króla…Tylko przestań się boczyć. Przeczytam ci coś:

„Początki Dnia Króla sięgają 31 sierpnia 1885 r., gdy w Holandii publicznie świętowano piąte urodziny księżniczki Wilhelminy. Potem przez wiele lat, 30 kwietnia, obchodzono Dzień Królowej na cześć panującej władczyni Beatrycze. Dopiero od 2014 r., odkąd na tronie zasiadł król Wilhelm Aleksander, świętowanie przeniesiono na dzień jego urodzin przypadających 27 kwietnia”.

Zaciekawiona podeszłam do męża i wraz z nim wpatrywałam się w monitor laptopa.
– Już rozumiem, dlaczego w tym dniu jest tyle straganów – wykrzyknęłam. – „To jedyny dzień w roku, gdy w Holandii jest możliwy handel bez zezwolenia i konieczności płacenia podatków. Nawet parkingi są bezpłatne, choć normalnie opłaty parkingowe słono kosztują.”

DSCN1434
– Wiesz, Holendrzy od zawsze mieli zmysł kupiecki, to pragmatyczny naród – wtrącił mąż. – W Dzień Króla mogą pozbyć się niepotrzebnych rzeczy, a przy okazji wpadnie im do kieszeni parę groszy. O, popatrz na to: „Tradycją „Koningsdag” jest odwiedzanie przez monarchę jednego lub kilku holenderskich miast”. Wygląda na to, że mieliście niesamowite szczęście widząc królewską paradę właśnie w naszym miasteczku.
– No! – zawołałam. – Gdybyś ty widział, jak ludzie wiwatowali na ich cześć.
Para królewska wyglądała całkiem zwyczajnie i bardzo sympatycznie.
Król uśmiechał się i machał nam ręką, a od Maximy nie mogłam oczu oderwać, taka piękna…
– A ja nie mogę oderwać oczu od ciebie, kochanie – zaśmiał się mój mężczyzna. – Tylko proszę, zmieńmy już temat…
– To może wznieśmy nasz mały prywatny toast? – zaproponowałam nieśmiało.
– Za „Dzień Króla” – dodałam w myślach, po czym nalałam nam do szklanek…
soku pomarańczowego!
W końcu to najlepszy napój w takim dniu jak ten.

DSCN1431

Ten wpis został opublikowany w kategorii wiatrakowe zwyczaje i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na „W dyni…, czyli Święto Króla w Holandii

  1. jotka pisze:

    Ale super, sama chętnie wzięłabym udział w takim święcie. A ile ciekawostek przekazałaś, świetnie, nie wiedziałam o tych wszystkich rzeczach i podziwiam mieszkańców za taką organizację i radość. U nas podobny nastrój to tylko chyba, gdy są mistrzostwa w piłce nożnej, natomiast święta państwowe jakby nas peszą…ludzie świętują raczej prywatnie, grillowo, a szkoda.
    Gratulacje, świetnie opowiedziane 🙂
    http://paniodbiblioteki.blogspot.com/

    Polubione przez 1 osoba

    • Igomama pisze:

      Bardzo dziękuję, Jotko.
      Cieszę się, że opowiadanie o Dniu Króla w Holandii zainteresowało Cię.
      Miło jest móc podzielić się swoimi doświadczeniami.
      Pozdrawiam i życzę udanego długiego weekendu:)

      Polubienie

  2. Anna pisze:

    Świetna sprawa, kolorowo, zabawowo, wesoło. A Oranjes to w ogóle bywa fajny naród – tylko tego ich gulgotania słabo rozumiem:):), wolę, jak mówią po angielsku.

    Polubione przez 1 osoba

    • Igomama pisze:

      Anno, oj to „gulgotanie” też mnie przyprawia o dreszcze.;)
      I mimo, że osłuchuję się z nim 3 lata, wciąż mam braki w rozumieniu.
      Trudny język dla Polaka.
      A naród rzeczywiście raczej „na luzie”, trzeba oddać Holendrom, że są otwarci, umieją się bawić i mają poczucie humoru.
      Aniu, dziękuję za odwiedziny i komentarz:)

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s