Mawiają – do trzech razy sztuka. Trzech zlotów mojej licealnej klasy było trzeba, bym wreszcie na któryś z nich dotarł. W przeszłości zawsze było coś ważniejszego, bieżącego, rodzinnego, co uniemożliwiało mi przybycie – ostatnio baletowy występ Okruszka. W tym roku jednak postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym, by koledzy ze szkolnej ławy nie wykreślili ostatecznie mego nazwiska z listy obecności.
Wyprawę zacząłem naturalnie od pożytecznego – na przyjemne trzeba wszak zapracować. Plan był napięty, lista miejsc do odwiedzenia długa, a urzędy jedynie w niektóre dni tygodnia otwarte, więc choć wolne miałem dopiero od czwartku, już w środę po pracy wyruszyłem “w trasę”. Wiedziałem naturalnie, że jeśli nie zdecyduję się na jazdę całonocną (której staram się unikać), to przyjdzie mi przenocować gdzieś “u Niemca”. Postanowiłem przyoszczędzić: część zaplanowanych działań wymagała wyrzucenia foteli z Igowozu, zmienił się więc on z autobusu w pojazd bagażowy. Z tak wielkim bagażnikiem do dyspozycji mogłem skorzystać z noclegu w miejscu przeznaczonym dla kierowców ciągników siodłowych. Jedyny problem? Wjazd na parking przeznaczony dla aut, w których fotel kierowcy jest jednak nieco wyżej…
Nie udało mi się znaleźć niestety miejsca, gdzie Igowóz nie wyglądałby karłowato – na szczęście miejsc było sporo, pora późna… Rozłożyłem śpiwór, zamknąłem auto, przykryłem się kocem i udałem się w objęcia Morfeusza. Noc przebiegła spokojnie, a rano (w cenie biletu) – powitało mnie obfite i smaczne śniadanko. Wszystko razem do kupy za jedyne 13 EUR. Gdyby tak jeszcze dało się resztę rodziny namówić…
Wyruszyłem wcześnie i już przed 14 zameldowałem się w Warszawie, pod naszym starym mieszkaniem. Tam miałem dwa zadania do wykonania. Najpierw odwiedzić biuro wspólnoty i ustalić, jak się sprawy mają. Ta część przebiegła sprawnie i już po kilku minutach gotowy byłem do drugiej części planu: opróżnienia, w miarę możliwości, naszej piwnicy. Naiwnie sądziłem, że dam radę upchnąć wszystko w Igowozie. Okazało się szybko, że pańskie oko bagażnik tuczy. Szczęśliwie, wśród masy rzeczy mało potrzebnych znalazło się kilka perełek, które dojechały ze mną do Holandii.
Popołudnie przeznaczone było już na wizyty bardziej towarzyskie. Rzekłbym: towarzysko – kurierskie. Igomama bowiem uznała, że moja wyprawa to świetny moment na przekazanie prezentów, cebulek kwiatowych, holenderskich specjałów. Wszędzie jednak gdzie paczkę zostawiałem, paczkę musiałem też odebrać. W każdej zaś paczce – obowiązkowo – co najmniej jedno ptasie mleczko!
Drugi nocleg już normalnie, w łóżku, u rodziny. Po pysznej kolacji, przed pysznym śniadaniem, u mamy chrzestnej Groszka. Rano zaś, gdy uznałem, że po porannych korkach nie powinno być już śladu, ruszyłem do naszych przyjaciół, do naszej chrześniaczki i jej rodzeństwa. Mieszkają niedaleko Warszawy, więc grzechem byłoby nie odwiedzić. Zwłaszcza, że w naszej piwnicy sporo wciąż było zabawek, z których nie tylko Iskierka i Groszek, ale również i nasz Okruszek zdążył już wyrosnąć. W domu zastałem tylko najmłodszego synka i jego mamę. Chrześniaczkę widziałem przez chwilkę jedynie – wiadomo, normalny dzień, obowiązek szkolny zobowiązuje. Po kawce i drugim śniadaniu ruszyłem w stronę domu rodzinnego. A że jedyna droga prowadzi obok domu rodzinnego Igomamy, to tam przenocowałem. Tam też “zrzuciłem” większość zawartości naszej piwnicy – miejsca sporo, bywamy tam co roku, łatwiej więc będzie przejrzeć, rozdać, wyrzucić, przekazać na PCK. Wieczór spędziłem w doborowym towarzystwie – Szwagra i Szwagierki. Nawet dali mi wygrać w grę, którą (obowiązkowo!) ze sobą przynieśli. Wiadomo, polska gościnność!
Przed snem jeszcze poskarżyłem się reszcie ekipy klasowej, że prawie dwa tysiące kilometrów za mną, a jeszcze nawet nie dotarłem do rodzinnego miasta. Kolega podsumował – jakby wiedział dokładnie skąd taki kilometraż – “taka robota kuriera”. Zasnąłem z uśmiechem na ustach.
W sobotę wstałem wcześnie, by choć trochę czasu spędzić z rodzicami i babcią, zanim udam się na nasz mini zlot. Na imprezę zaś starałem się kulturalnie spóźnić nieco ale i tak na miejsce dotarłem jako pierwszy. Ośrodek okazał się zacny (i niemal wyludniony – wiadomo, sezon letni dobiegł już w zasadzie końca). Z początku zebrała się nas niewielka grupka – czterech facetów z IV B. Najpierw zrzuciliśmy bagaże w pokojach, a następnie spontanicznie wybraliśmy miejsce na “posiadówkę” przed imprezą właściwą…
Rozmowy jak to zwykle: troszkę wspomnień, trochę o tym gdzie nas los rzucił, trochę o polityce, trochę o niczym zgoła. Momentami czułem się tak, jakby to wczoraj była matura. By chwilę później uświadomić sobie, że między nami czterema sączącymi whisky zebrałaby się dziesiątka pociech. Po jakimś czasie dołączyły też koleżanki: te same, ale przecież inne. Większość nawet nazwiska obce nosi, których w dzienniku naszej klasy próżno by szukać.
Imprezę zaczęliśmy w momencie, gdy większość z nas już dotarła na miejsce. Nasz wychowawca otworzył całość krótką przemową, w której nie zabrakło miejsca na moment zadumy. Od ostatniego zlotu bowiem rak wykreślił jedno nazwisko z listy obecności…
Poza tym większości udało się dotrzeć. Nasze pinezki – rozsypane po całym kraju, ale poza granice wypadły jedynie nieliczne. Wiele osób wyfrunęło z rodzinnego miasta na czas studiów, by wrócić doń po kilku latach z dala od domu.
Na rozmowy było troszkę za głośno, a że od pierwszego dnia wyjazdu męczyło mnie nieco przeziębienie, gdzieś tak w połowie imprezy głos odmówił mi posłuszeństwa. Krzyczałem więc szeptem o tym, co u mnie. Jedyne czego żałuję to to, że trochę za mało było krzyków kończących się na znaku zapytania… Za to z parkietu trudno mnie było przegonić.
Bawiliśmy się noc całą. Przynajmniej część z nas, która zdecydowała się przenocować “na miejscu”. DJ świetnie się spisywał, jedzenia na stole przybywało, alkoholu cudem jakimś też, cóż więc mogło nas powstrzymać? Już po wygaszeniu świateł i wyciszeniu muzyki kilka najwytrwalszych dusz ruszyło na spacer, na plażę. Tu rozmawiać było już nieco łatwiej. Można było szeptać bez wrzasków.
Ranek nadszedł przedwcześnie. Słońce wygoniło mnie z wyra w tym samym stopniu co świadomość, że tu każda chwila jest cenna, że wyspać będę się mógł wieczorem. Po obfitym śniadaniu jeszcze jedna wyprawa nad morze – tym razem z ręcznikami. Są wśród nas morsy, a że Igomama stale próbuje mnie namówić na tę formę samobójstwa – postanowiłem spróbować. Gdzie jak nie teraz, wśród weteranów, z dala od bacznych spojrzeń rodzinki, która po wsze czasy gotowa wspominać, jak to tata palce ledwie zamoczył, nim czmychnął przed przechłodzonym morzem. W dodatku to dopiero początek października, więc morsowanie w wersji “light”. Było super, rozkołysane morze ułatwiło zadanie.
Wreszcie nadszedł czas rozstań. Raczej radosnych, niż smutnych: wszak udało się znów spotkać. Udało się powspominać i wypełnić luki w życiorysach. Potem przyszła reszta niedzieli – powolnej, rozleniwionej, od czasu do czasu przysypiającej. I poniedziałek, w całości za kółkiem Igowozu. Podsumowując zlot: głosów straconych – jeden. Butów dobitych w tańcu – jedna para. Kilometrów przejechanych – ze trzy tysiące. Wspomnień, odnowionych kontaktów: któż to zliczy. Wypada mieć nadzieję, że na następny zlot dotrzemy w równie licznym gronie. Oby udało się bez tej chwili zadumy, bez nazwisk na zawsze wpisanych na listę nieobecności…
Skoro buty na zabawie się rozleciały, to była super impreza, gratulacje, bo nie zawsze tak bywa!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jak najbardziej – dopisała zarówno frekwencja jak i atmosfera. Buty były już lekko nadszarpnięte, ale nie spodziewałem się, że to będzie ich ostatni taniec… 😉
PolubieniePolubienie
Zaintrygowała mnie ta gra. Możesz igotato o niej więcej opowiedzieć? Lubię planszowki, choć niestety czasem trudno znaleźć partnerów do gry.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Na szczęście w naszym domu graczy nigdy nie brakuje. 🙂 Gra, w którą graliśmy to Sagrada (https://www.rebel.pl/gry-planszowe/sagrada-edycja-polska-109086.html). Pozdrawiam!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
nie ma naszej klasy (o stronie internetowej myślę)… padła… trochę żal…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pamiętam ten fenomen… Potem przyszedł facebook i ludzie jakoś stopniowo przestali na NK zaglądać. Czy żałuję? Chyba niekoniecznie. Nawet na FB szkoda mi czasu. 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba