Dziś mam dla Was opowiastkę lekką, łatwą i przyjemną, idealną na weekend. Akcja zaczyna się we wtorek, dwa dni przed Mikołajkami, kiedy to rankiem pojechałam do centrum miasta na kurs językowy.
Po zajęciach miałam zamiar wreszcie kupić mikołajkowe prezenty.
Wcześniej nie było ku temu okazji, Okruszek chorował i ponad tydzień nie wychodziłam z domu. Od razu po kursie pobiegłam do sklepów.
Moje dzieci zostawiły w butach listy do Mikołaja, więc wydawało się, że sprawa będzie prosta i załatwię ją w try miga. Niestety tak nie było, ale nie wdawajmy się w szczegóły – nie są one istotne dla całości historii.
Natomiast ważne jest, że upominki dla dzieci zostały szczęśliwie zakupione (po sporych modyfikacjach).
Wypełniły torbę, która wesoło podskakiwała w mojej dłoni.
Już miałam wsiadać na rower i wracać do domu, gdy przez głowę przemknęła mi myśl:
„Nie masz nic dla siebie i Igotaty. Co dzieciaki powiedzą, jak zobaczą, że Wasze buty są puste?.” Racja. To wzbudzi ich podejrzenia…
Wracam do sklepu. Nie do księgarni, nie do zabawkowego, tym razem – do sklepu z odzieżą.
Dawno nie kupowałam sobie niczego do ubrania, więc nowa bluzka na pewno się przyda. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że zakup bluzki nie będzie łatwy i na pewno nie załatwię go w try miga, tym bardziej, że jeszcze muszę kupić coś dla męża.
Ale znów – nie wdawajmy się w szczegóły.
Gdy lawirowałam między wieszakami w poszukiwaniu bluzki, która miałaby fason nieco inny niż kwadrat (czyli nie byłaby krótka i szeroka), nagle usłyszałam polską mowę, a trzeba Wam wiedzieć, że polski język w holenderskim sklepie wyzwala we mnie przeważanie jedną reakcję: chęć ujrzenia osobnika (a nuż to ktoś z moich tutejszych znajomych?). Tym razem zobaczyłam zgrabną kobietę z roztańczonymi sprężynkami włosów w kolorze blond. Przedłużenie jej rąk stanowiły dwie jasnowłose dziewczynki…
W pierwszej sekundzie pomyślałam: „nie znam”, ale w drugiej i trzeciej…
W mojej biednej głowie zrazu rozległy się dziwne trzaski, a za chwilę rozbłysło światło. Olśnienie! Serce w piersi załopotało. Gorączka rumieńcem zakwitła na twarzy…
– Aneta…? – zapytałam nieśmiało skupiając na sobie uwagę właścicielki złotych sprężynek. Gdy już zaczynałam żałować, że się odezwałam (zapominając, że ludzie są podobni do siebie, bo taka już jest ludzka natura), w oczach kobiety dostrzegłam błysk rozpoznania:
– Igomama?
– Aneta!
– Igomama!
– O rety! Co ty tutaj…? – pytamy niemal jednocześnie.
– Nic się nie zmieniłaś. Od razu cię poznałam.
– Ja ciebie też!
– Ale spotkanie. Szok po prostu.
– No! Nieprawdopodobne.
– Przyjechałaś na zakupy czy mieszkasz tu?
– Mieszkam, a ty?
– Ja też!
– Ale numer! Musimy pogadać.
– Wymieńmy się telefonami.
– Tak i musimy się spotkać.
– Koniecznie! Ile czasu jesteś w Holandii?
– Oj, prawie pięć lat. Nie wierzę, że tak szybko to zleciało. A ty?
– Półtora roku. Mój mąż jest Holendrem.
– A gdzie dokładnie mieszkacie?
– Koło lasku z dwoma jeziorkami.
– O rety, chodzę tam na spacery!
– To może my już wcześniej się spotkałyśmy, tylko nie wiedziałyśmy, że jesteśmy blisko.
– No!
Najchętniej od razu byśmy gdzieś przysiadły i podzieliły się swoimi historiami, ale w tamtym momencie nie mogłyśmy sobie na to pozwolić. Pogaduchy musiały poczekać.
Nie kupiłam ani kwadratowej bluzki, ani innej, bo nie zdążyłam.
Moje serce podskakiwało z radości jak niesforny szczeniak.
Rower fikał koziołki z podekscytowania.
Z Anetą chodziłam przez osiem lat do tej samej klasy w podstawówce!
Potem kontakt nam się urwał, rozjechałyśmy się na studia do różnych miejscowości i oto, po tylu latach, ścieżki naszego życia przecięły się w centrum handlowym niewielkiego holenderskiego miasteczka.
Co więcej, okazało się, że mieszkamy w odległości dwóch kilometrów od siebie.
Prawda, że niezwykłe? Nic dziwnego, że mój rower uniósł się nad ziemią!
Siatka zamieniła się w balon, prezent okazał się helem. Fruwałam.
Udało nam się spotkać w ubiegłym tygodniu, w czwartek.
Aneta zaprosiła mnie do siebie na poranną kawę, podczas gdy dzieci były w szkole. Siedziałyśmy na kanapie rozwijając przed sobą swoje życiorysy jak kłębki wełny.
Opowieść snuła się, z kłębuszków wyskakiwały kolejne postaci, miejsca, zdarzenia…
Trzeba Wam wiedzieć, że Aneta jest osobą nietuzinkową.
Aura wyjątkowości wyróżniała ją już w podstawówce i z wiekiem blask pozostał.
Zanim osiadła w Holandii, mieszkała w Australii i na Bliskim Wschodzie.
Trzy godziny zleciały nie wiadomo kiedy, rozwinięta wełna zdążyła się poplątać.
Ledwo udało nam się wyjść z wełnianego labiryntu.
Trzeba będzie jeszcze się spotkać, nici rozplątać, wygładzić.
Może da się z nich coś uszyć?
Ps. Aneta jest postacią prawdziwą, tylko imię jej zmieniłam, z poszanowania prywatności.
A na koniec mojej opowieści mały bonus: przepis na “Zapiekankę z kapusty kiszonej i ziemniaków” – typowe danie kuchni niderlandzkiej, specjalność holenderskiej teściowej Anety.
Składniki (ilość według uznania):
cebula, kapusta kiszona, garść rodzynek, kilka plastrów ananasa z puszki, puree ziemniaczane (może być z poprzedniego obiadu), trochę białego wina, sól, pieprz.
Przygotowanie:
Pokrojoną cebulę podsmażyć na patelni lub w garnku. Dodać kiszoną kapustę, rodzynki, kawałki ananasa. Podlać winem i chwilę dusić. Następnie przełożyć do naczynia żaroodpornego i przykryć warstwą puree ziemniaczanego (ugotowane ziemniaki utłuc z mlekiem i masłem). Posypać tartym serem. Można ozdobić pomidorkami. Zapiekać przez około pół godziny w temp. 180 stopni (do zarumienienia sera). Można serwować ze skwarkami i kiełbasą wędzoną. Ktoś się skusi?
Cieszę się, że spotkałaś krajankę. Może teraz, kiedy zmieniasz mieszkanie, uda Ci się znaleźć coś bliżej niej? Może wtedy przeprowadzka byłaby nie taka smutna?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, Szarabajko!
To spotkanie było niezwykłe i bardzo dodało mi energii, zwłaszcza, że u nas ostatnio tyle zmartwień. Nie miałabym nic przeciwko, by mieszkać koło koleżanki, ale na razie martwy sezon jeśli chodzi o wynajem nieruchomości. Jeszcze nic nie mamy na oku, niestety…
PolubieniePolubienie
Życie pisze najlepsze scenariusze, pewnie już to mówiłam, ale to prawda.
Życzę Wam wielu miłych i owocnych spotkań, a być może niejeden temat na blog z tego powstanie?
Na pewno będzie Ci raźniej 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Prawda, Jotko!
Życie jest źródłem nieustających inspiracji.
I potrafi nieźle zaskoczyć – dobrze, że w tym wypadku była to niespodzianka bardzo pozytywna. Zawsze raźniej na emigracji z kimś znanym już z dzieciństwa.
Takie stare znajomości mają inny wymiar niż te świeże, poczynione w wieku dorosłym. 🙂
PolubieniePolubienie
Piękny zbieg okoliczności! Mogę sobie wyobrazić Twoją radość podczas tego niespodziewanego spotkania. Ja sama chętnie wyłapuję nasz język ojczysty pośród flamandzkiego szczebiotania 😉 Co wcale nie jest w Belgii trudne. Podejrzewam, że w Holandii też. Ale jednak co innego spotkać kogoś znajomego :))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dokładnie tak. Moja radość była ogromna.
A co do języka polskiego – w Holandii słyszę go naprawdę często: na naszej ulicy mieszka polska rodzina, z synem do klasy uczęszcza polski chłopiec…
Nie wspominam już o Polakach spotykanych w polskiej szkole sobotniej i na polskiej mszy
Pozdrawiamy Belgię!.
PolubieniePolubienie
Super! Podejrzewam, że niejeden sweter z tej wełny powstanie 😉 Zawsze to ciekawe, dowiedzieć się, jak się pokończyły tamte historie sprzed lat, kto z kim i dlaczego… 😉 Serdeczności 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Serdeczności i w Twoim kierunku płyną, Aksinia. 🙂
A takie historie sprzed lat pewnie mogłyby zainspirować niejednego twórcę scenariuszy filmowych…
PolubieniePolubienie
Ale niesamowite spotkanie!!! 🙂
A w Holandii obchodzi sie Mikolajki? Pytam z ciekawosci, bo tutaj nie, ale i tak podtrzymuje te polska tradycje z Potworkami. Chociaz mama i tata podarunkow nie znajduja, ale dzieciaki poki co nie dopytuja dlaczego… 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Agacia, w Holandii to jest czyste szaleństwo z Mikołajkami!
Mikołaj (Sinterklaas) przypływa tu z Hiszpanii już w połowie listopada razem ze swoimi pomocnikami Czarnymi Piotrusiami i przebywa w Holandii do 6 grudnia.W tym czasie można go odwiedzać. Codziennie w specjalnym wydaniu dziennika można śledzić jego losy i perypetie np. prezenty giną, są źle podpisane, główny Piotruś kradnie wielką księgę ze spisem wszystkich dzieci i z nią ucieka…
Emocje rosną zenitu, dzieci boją się, że w tym roku nie będzie prezentów.
Oczywiście potem wszystko dobrze się kończy.
Wieczorem,5 grudnia, jest „pakjesavond”- wieczór prezentów, najważniejszy wieczór w roku holenderskich rodzin – po sutej rodzinnej kolacji (z dziadkami, krewnymi), przychodzą Piotrusie z prezentami,czasem pokazują się osobiście, czasem podrzucają prezenty przez okno, zostawiają pod drzwiami.
A 6 grudnia, z rana, Mikołaj i Piotrusie wracają do Hiszpanii i słuch po nich ginie…
Z kolei na Boże Narodzenie przychodzi Kerstman (Gwiazdor) i wkłada pod choinkę tylko drobiazg. Tak to mniej więcej wygląda w Holandii. 😉
Dziękuję za zainteresowanie i uwagę.:)
PolubieniePolubienie
Życie jest pełne niespodzianek, często takich… niespodziewanych, ha, ha. Wyobrażam sobie twoją radość i naprawdę się cieszę, że taką bratnią duszę będziesz mieć w pobliżu. I dziękuję za opis Mikołajek w odpowiedzi powyżej. Wesołych Świąt życzę całej Waszej wspaniałej Rodzince :)))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Iwonko, dziękuję za miły komentarz i życzenia, które oczywiście odwzajemniam. 🙂
A o Mikołajkach wypadałoby napisać osobny post, ale jakoś ciągle coś i niestety brak czasu na blogowanie…
PolubieniePolubienie
Mam nadzieję, że wśród wiatraków obchodzicie Święta Bożego Narodzenia, i to z tej okazji życzę zdrowia, pogody ducha i spokoju.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Obchodzimy, Iwonko, a jakże!
Choć powiem Ci, że takie byle jakie nasze święta w tym roku.
Ale za życzenia i pamięć bardzo pięknie dziękuję!
Ps. Mam nadzieję, że Ty spędziłaś święta w zdrowiu, miło i przyjemnie.
PolubieniePolubienie