Dziś ostatnia noc przed powrotem do Holandii. Dzieciaki już spakowane, rodzice dopijają ostatnią butelkę toskańskiego wina. Ostatnie dni majowych wakacji i w głowie już kolejna, dwudniowa przeprawa przez połowę Europy. Na szczęście prócz tego cała masa wspomnień z ostatniego tygodnia z okładem. Wrócimy do nich po kolei. Na dobry początek – w mojej ocenie najmniej okazałe z miast i miasteczek, które przyszło nam odwiedzić, Livorno.
Livorno to miasto, które rozkwitło po tym, jak rzeka Arno odsunęła port w Pizie od morza. By uniknąć „powtórki z rozrywki” kolejny port zbudowano nieco poniżej ujścia rzeki, unikając tym samym ryzyka, że dalsze zmiany linii brzegowej zmuszą do budowy kolejnego portu. Stąd ponoć wzięła się wzajemna niechęć mieszkańców obu miast: oto Livorno odebrało Pizie jej wyjątkowość. Tak przynajmniej sprawę przedstawił nam Maurizio (związany z Livorno) i jego przyjaciółka związana z Pizą.
Samo miasto jest dość rozległe i nie brak w nim miejsc mało urodziwych. Ale ma też miejsca malownicze – warto więc zawczasu sprawdzić, gdzie udać się by proporcje przechylić w stronę tych drugich. Sercem miasta jest port, Piazza della Republica i łącząca oba te miejsca Via Grande. Ta ostatnia to doskonałe miejsce dla spacerowiczów: chodniki znajdują się pod dachem, co chroni zarówno przed deszczem, jak i palącym słońcem.
Piazza della Republica to jedno z ładniejszych miejsc w mieście. Co ciekawe – biegnie pod nim… kanał. Od strony Fortezza Nuova widać jego jedno ujście, po przeciwnej stronie placu drugie, a na samym środku przez potężną kratę – centralną część. Tuż przy placu mieliśmy okazję po raz pierwszy skosztować cudów włoskiej kuchni, w polecanej przez naszych przyjaciół restauracji „Pizzeria 10 Piu’ 10„. Pizza za kilka euro – do wyboru, do koloru. Do tego inne specjały kuchni włoskiej, oraz przysmak typowo livornijski: Cacciucco. Wśród przysmaków włoskich nie mogło zabraknąć szerokiego wyboru makaronów z najróżniejszymi sosami. Porcje okazały się tak duże, że jedynie męska część rodu „dała radę”. Makarony zamówione przez Igomamę, Iskierkę i Okruszka „dojadaliśmy” jeszcze następnego dnia.
Oprócz dań obiadowych, Włosi słyną oczywiście z lodów: po obiedzie (i krótkim spacerze) przyszła pora na deser. I tu (głównie dla dzieciarni) mała niespodzianka: lody z włoskiej Gelaterii niewiele bowiem miały wspólnego z tym, co w Polsce pochłaniamy pod nazwą lodów włoskich. Tu królują lody kulkowe. A raczej – łopatkowe. Tak bowiem (z hojnością niepohamowaną) lody się tu nakłada. Porcje są wielkie, smaki wyborne, ceny – przynajmniej w porównaniu z krajem wiatraków – niskie.
Po lodach kolejny spacer: dla odmiany w stronę portu. Tu zaś napotykamy pomnik, który w obecnych czasach wszechogarniającej politycznej poprawności wzbudza sporo kontrowersji: pomnik Czterech Maurów. Symbolizuje on zwycięstwo na piratami, ale skojarzenia bywają zwykle nieco inne.
Resztę portu i nadbrzeża obejrzeliśmy tego dnia jedynie z samochodu. Nasi znajomi bowiem chcieli nas zabrać do miejsca, gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać, bez dzieciarni: Il Crapulone Jak to osiągnąć? Otóż restauracja, którą nam zaproponowali, ma swój własny małpi gaj z dmuchanym zamkiem. Dzieciarnia (pomijając krótki czas w trakcie pałaszowania posiłku) bawi się doskonale „w kulkach”, a dorośli mogą spokojnie porozmawiać, bez rejestratorów, radarów i innych urządzeń podsłuchowych. Po sutej kolacji znów troszkę nam zostało, do makaronów dołożyliśmy więc też i pizzę, kompletując obiadek na kolejny dzień. Do domku wróciliśmy suci w dwójnasób: z pełnymi żołądkami i głowami wypełnionymi pierwszymi wrażeniami z Toskanii. Jak się miało jednak okazać już kolejnego dnia, najlepsze wciąż było jeszcze przed nami.
Makarony, lody i pizze mogę jeść codziennie, zazdroszczę tych smaków:-)
Temperatury także…
PolubieniePolubienie
Niestety, piękna pogoda nie przekroczyła z nami Alp – wyjeżdżaliśmy latem, wróciliśmy wczesną wiosną. 😉 A za lodami z całą pewnością wszyscy będziemy tęsknić.
PolubieniePolubienie