11 listopada to data bliska sercu każdemu Polaka. Nasza Ojczyzna, po 123 latach niewoli, znów odzyskała niepodległość. W tym ważnym dniu myśli Polaków, również tych na emigracji, biegną ku własnemu krajowi. I tak powinno być, jesteśmy to winni ludziom, którzy walczyli i ginęli za Polskę…
Podczas, gdy 11 listopada, w kraju nad Wisłą odbywają się patriotyczne marsze, powiewają biało – czerwone flagi, a w radiu słychać pieśni o Ojczyźnie, to w Holandii panuje zupełnie inna atmosfera.
Marsze? Owszem też są! Wieczorami spacerują korowody dzieci.
Flagi? Nie. Zamiast flag maluchy niosą lampiony.
Pieśni? Tak! Kolędnicy śpiewają radosne piosenki o świętym Marcinie.
11 listopada to dzień świętego Marcina, którego kult mocno zakorzenił się niemal w całej Holandii, a na pewno w Holandii Północnej, gdzie obecnie przyszło nam mieszkać. Około tysiąc siedemset lat temu święty Marcin, który jeszcze wtedy nie był świętym, lecz rzymskim legionistą, w mroźny dzień rozerwał swój płaszcz i przyodział nim umierającego żebraka. Obchody tego święta, łączą się z pomocą najbiedniejszym i odnoszą się do najlepszych odruchów ludzkiego serca, jakimi są: miłosierdzie, współczucie, empatia, troska o bliźnich, bezinteresowność, wsparcie… Dodatkowo sama pora roku – początek chłodnych, ponurych dni i długich, zimnych nocy – skłania nas do pomocy biednym i bezdomnym, dla których często zaczyna się czas walki o przetrwanie.
W holenderskich sklepach, już od miesiąca, można zaopatrywać się w słodkości różnego rodzaju. Wszystkie cukierki, żelki, lizaki, batoniki są pakowane w oddzielne saszetki: estetyczne, wygodne, łatwe do podziału. Pamiętam, że jeszcze rok temu, widząc w sklepach właśnie tak pakowane słodycze, myślałam sobie, że jest to działanie niezgodne z trendami ekologicznymi. Po co umieszczać pięć żelków w maleńkiej saszetce i potem piętnaście torebeczek wkładać do jednego dużego opakowania?
Po trwającym półtora roku pobycie w Holandii, jestem bogatsza w doświadczenia i już wiem, po co! Więcej, sama przezornie, dużo wcześniej, nabyłam tego typu słodkości. I bynajmniej nie dla własnych dzieci! Nawiasem mówiąc, okazało się zresztą, że poniosła mnie wyobraźnia i trochę przesadziłam z zakupami. Zostały nam teraz spore zapasy i gdyby tylko była możliwość wirtualnego podzielenia się z Wami, drodzy Czytelnicy, naprawdę chętnie bym to uczyniła.
Poza słodyczami, do obchodów św. Marcina, niezbędne są lampiony. W tym celu, niemal w każdym markecie, za 1 euro, można kupić latarenkę na baterie. Sprzedawcy oferują także całkiem spory wybór lampionów, ale największym uznaniem i tak cieszą się robione własnoręcznie. W tym roku moje pociechy wykonały w szkole bardzo eleganckie lampiony ze sztywnej folii, nakrapiane farbą. Poprzedniej jesieni natomiast zrobili sympatyczne pająki z „fikuśnymi” odnóżami z kolorowej tektury.
W holenderskiej szkole dzieci również uczą się piosenek przeznaczonych specjalnie na tę okazję.
Środa wieczór, 11 listopada…
Słodycze mienią się barwami tęczy. Kuszą, nęcą… Miśki- żelki kręcą się w miseczce; dumne czekoladowe batony rozłożyły się na paterze jak na plaży. Cukierki i dropsy kłócą się niczym przekupki na targowisku. Chipsy wypychają swoje ziemniaczane brzuszki. W maleńkich pudełkach smacznie śpią rodzynki i inne suszone owoce. Mandarynki z politowaniem spoglądają na to kolorowe towarzystwo, ich miny zdają się mówić: „Phi! Z nami i tak nie macie szans, my jesteśmy najzdrowsze!”
Iskierka i Groszek biegają z lampionami po pokoju. Okruszek próbuje ich dogonić.
– Mamo, już jest czas? Kiedy wychodzimy?
O siedemnastej rozlega się dzwonek. Czyżby pojawili się pierwsi „kolędnicy”? Okazuje się, że jeszcze nie. To przyjaciółka dzieci z poprzedniej szkoły, z mamą i bratem. Będą z nami świętować i chodzić po domach. Krótkie powitanie, wzajemne obejrzenie lampionów, próba wspólnego zaśpiewania piosenki i … możemy zaczynać świętowanie!
Zapalamy lampiony, zabieramy worki na słodkości i wyruszamy! Igotata zostaje w domu z Okruszkiem, by częstować słodyczami przybyłych do nas gości, a ja towarzyszę starszym dzieciom. Zachodzimy niemal do wszystkich domów w najbliższym sąsiedztwie. Procedura jest zawsze ta sama. Patrzymy, czy w domu i na zewnątrz pali się światło. Jeśli tak, to oznacza, że gospodarze są wewnątrz i kolędujące dzieci będą mile widziane. Na wielu posesjach, dodatkowo, do odwiedzin zachęcają – zapalone lampki, sztuczne ogniska, pochodnie i wszelkie inne świecidełka. Dzieciaczki bez obaw naciskają dzwonek. Chwilę nasłuchują dźwięku kroków. A gdy drzwi się otwierają, „kolędnicy” od razu zaczynają śpiewać o świętym Marcinie. Reakcja dorosłych jest ciepła i sympatyczna.
Najczęściej wysłuchują piosenki do końca, chwalą jej wykonanie, zachwycają się lampionami, a następnie częstują słodyczami zawczasu przygotowanymi w misce lub na paterze i umieszczonymi w korytarzu. Dzieci same wybierają to, co najbardziej lubią. Gospodarze dysponujący większą ilością czasu lub mający szczególny sentymentem do tej tradycji, często tworzą maleńkie paczuszki dla dzieci. W woreczku umieszczają kilka rodzajów cukierków, batoników, suszonych owoców, ciasteczek (czasem własnoręcznie pieczonych specjalnie na tę okazję); przewiązują ozdobną wstążeczką.
W tym roku zaobserwowaliśmy też nowe, prozdrowotne trendy. W kilku domach dzieci częstowano owocami i warzywami (jabłka, mandarynki, winogrona, małe ogórki i marchewki). W sumie, czemu nie? Nawet stary zwyczaj można unowocześnić i wzbogacić o aktualne przesłanki. Dzieciom wyjdzie to tylko na zdrowie!
Po półtoragodzinnym spacerze po okolicznych domostwach, dziecięce worki w całości wypełniają się „wyśpiewanymi” delicjami. Zrobiło się późno, dzieci odczuwają zmęczenie i senność. Czas wracać do domu! Nasza ostatnia wizyta jest już przeznaczona dla taty, który otwiera nam drzwi z miską słodyczy w ręku, przekonany, że przyszła kolejna grupka nieznajomych „kolędników”.
Nazajutrz, jeszcze skoro świt, Iskierka i Groszek robią przegląd swoich słodkich zdobyczy.
Synek, z miną niewiniątka, próbuje pertraktować ze mną umieszczenie worka ze słodyczami w swoim pokoju. Jednak znając jego niepohamowaną miłość do wszystkiego, co słodkie; nie mogę zaakceptować tego pomysłu. W przeciwieństwie do Iskierki, Groszek nie zna umiaru pod tym względem, więc wymaga czujnej kontroli z zewnątrz. Inaczej mogłoby się skończyć bólem brzucha i zębów!
Gdy starsza córka i synek są w szkole, patrzę na stos słodkości i próbuję nie podjadać. Nachodzą mnie wspomnienia… Przypomina mi się, jak w zeszłym roku, właśnie w dzień św. Marcina, Iskierka i Groszek wrócili ze szkoły z lampionami i opowiadali, że wieczorem będą chodzić po domach sąsiadów i śpiewać.
Mieszkaliśmy wtedy w Holandii zaledwie sześć miesięcy i nie znałam tej tradycji. Pamiętam swoją reakcję, patrzyłam na córcię i synka ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Byłam pewna, że się tylko przechwalają, jak to dzieci, a w rzeczywistości nie będą miały odwagi chodzić po domach i śpiewać w języku, którego dopiero się uczą. Pomyliłam się! Dzieciaki zrobiły to, a w tym roku okazały się jeszcze odważniejsze, bardziej wyluzowane, a ich repertuar nie ograniczał się do jednej najprostszej piosenki.
Czuję dumę i radość.
Choć czasem jest nam ciężko, doskwiera zmęczenie i niewyspanie, brakuje cierpliwości to …fajne są te nasze dzieciaki! I obiecuję nie podjadać im słodyczy;)
bardzo ciekawa tradycja i co najważniejsze – wymagająca też czegoś od dzieci. uważam, że często gęsto dzieciaki nastawione są teraz, że muszą coś dostac od tak, po prostu, bo się należy. tutaj muszą wykazać się odwagą, piosenką… bardzo ładnie.
Myślę, że nie doceniamy naszych dzieci, to w nas bardziej tkwią opory, jakiś strach przed nieznanym, przed językiem, itd. dzieci sa odważne.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ciekawe spostrzeżenie. Wiesz, ja nawet nie myślałam o tej tradycji w ten sposób, że wymaga ona od dzieci dawania innym czegoś od siebie. Ale po przeczytaniu Twojego komentarza, stwierdziłam, że – masz rację – faktycznie tak jest.
A to że więcej oporów, zahamowań, barier tkwi w nas, dorosłych, niż w dzieciach – to też prawda.
Nic dodać, nic ująć… Ważne, by nie „podcinać dzieciom skrzydeł” z powodu własnych strachów…
PolubieniePolubienie